
Ileż to razu w trakcie tych dni Imię Pana było uwielbiane. I na ile różnych sposobów.

Dziś premiera, więc jest i notka. Troszkę wyjątkowa, bo macie okazję przeczytać recenzję podwójną. Byłem na premierze dzięki Marcinowi z bloga Pan Kulturalny. On swoją recenzję już opublikował więc macie w temacie filmu swoisty dwugłos. Jeszcze nie czytałem tego co napisał, żeby się nie sugerować, ale jak tylko skończę to lecę, Was namawiam do tego samego. 
Dwie z premier, które już jutro w kinach obejrzane, ale o której by tu pisać? Jutro może o filmie z Tomaszem Kotem, bo mimo pewnych słabości film warto jest obejrzenia, a jak znajdę czas między koncertami w weekend to napiszę i o drugim. Ale od razu uprzedzam, że będę odradzał, oburzał się i wydziwiał. Sami już pewnie odgadliście na temat jakiego obrazu.
Wim Wenders zawsze będzie kojarzył mi się z filmami, które są wysmakowane, maja piękne zdjęcia, ale jeżeli chodzi o fabułę, mnóstwo w niej niedopowiedzeń. To takie kino drogi albo miejsca, gdzie człowiek samym swoim milczeniem, swoją obecnością coś ma nam powiedzieć. O sobie, o życiu, o jego sensie.
I znowu muszę namieszać w planowanej kolejności. Wybieram rzecz, która bardziej mi na tę chwilę "leży" i szybko się o niej pisze. Ale spokojnie - zarówno film "Miłość", jak i najnowszy Woody Allen doczekają się pewnie w tym tygodniu swojego miejsca na blogu. Może też najnowszy kryminał Horsta.
Ale mnie wzięło na krytykę pań piszących kryminały. Ale co ja na to poradzę, że tak trafiam, że zamiast się cieszyć szybką i przyjemną lekturą, to więcej mam z nią zgryzot niż za jakimiś bardziej wymagającymi skupienia pozycjami.
Kurcze, tak mało jest krajowych produkcji serialowych, które dają się oglądać, a gdy wreszcie powstaje coś z klimatem, to potem okazuje się, że stacja może urwać historię w połowie. Do dupy z taką robotą. No owszem, za granica też się to zdarza, ale jednak tam nie jest to regułą. Wszystko rozumiem - koszta, reklama itp. Ale mimo wszystko żal. Na razie Broadchurch drugi sezon i oczekiwanie na jesienny wysyp nowości - oby coś ciekawego się tam znalazło.
 I oto po raz kolejny wracam do projektu Exhibition on Screen realizowanego przez Multikino. 
Wreszcie skończyłem wpisywanie ankiet, więc chyba przestanę siadać do pracy zaraz po przyjściu do domu. Jaka ulga!
Po obejrzeniu najnowszej produkcji o Marcinie Lutherze Kingu, było tylko kwestią czasu gdy powrócę do inne ciekawej postaci afroamerykańskiego lidera. Chyba nawet bardziej kontrowersyjnego, bo nie odrzucał przemocy jako narzędzia do osiągnięcia celu. I chyba jeszcze bardziej tragicznego, bo to przykład idealisty, który został wykorzystany i stał się ofiarą własnego środowiska.

Julian Schanbel, który wyreżyserował ten film, jest podobno również cenionym malarzem - to by trochę tłumaczyło jego podejście do tego materiału i pomysł na ekranizację poruszającej historii redaktora naczelnego pisma Elle. Po wypadku dokonał ona rzeczy wydawałoby się niemożliwej - kompletnie sparaliżowany, komunikując się z otoczeniem jedynie przez mrugnięcia powieki, podyktował książkę opowiadającą o tym jak się czuje w swoim ciele.