W poniedziałkowej porcji muzyki coś sprzed ładnych paru lat. Ktoś przyniósł do pracy na założoną półkę bookcrosingową parę płyt, a wśród nich głos, który pamiętam zrobił na mnie kiedyś duże wrażenie.
Lana Del Rey tym razem w trochę innym niż kojarzony przeze mnie depresyjno triphopowym klimatem. Jest bardziej popowo, mogą zaskakiwać duety, wciąż jednak jest w tym coś co jest zdecydowanie oryginalne.
Niby od niechcenia zaśpiewane, a jednak w jakiś sposób sprawia, że czuje się magię. Jest w tym jakaś nutka rozmarzenia, nostalgii.
Aż 16 utworów! Spokojnych, jakby jedynie snujących się z głośnika, choć tym razem jest parę momentów gdy trochę przyspiesza rytm, szczególnie w numerach gdzie pojawiając się raperzy.
Elektronicznie, raczej bez fajerwerków w warstwie instrumentalnej, to wokal tu jest w centrum, opowiada historię i buduję melodię. Ci którzy znają wcześniejsze głośne płyty tej artystki pewnie zaskoczeni nie będą, a ci którzy nie znają? Może się przekonają. Tekstowo po prostu o życiu, chwilami trochę smutno, o miłości, ale będzie też i politycznie. Generalnie jednak porównując poprzednie krążki - mniej mrocznie!
I ciekawie. Niektórzy nazywają to dream popem, taką rozmarzoną muzyką dla wrażliwców i może coś w tym jest. Taki pop, nie przesłodzony, nie głupawy, nie bombardujący bitem, można polubić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz