No to chyba mam dość pewny typ w tym miesiącu na najlepszą przeczytaną książkę. Wyspa kobiet intryguje i smakuje wybornie.
Jest współczesna, a jednocześnie opowiada historię osadzoną przed setkami lat. Miejscem akcji jest klasztor, ale treść nie ma jednak wiele wspólnego z klasycznie rozumianą religią. Bohaterką jest silna kobieta, wręcz zaprzeczenie kobiecości, znajdziemy tu jednak masę wrażliwości i czułości, do jakiej faceci są mało zdolni. Rozmach i delikatność. Władza i troskliwość. Wiara i zmysłowość. Witalność i przemijanie. Sporo tu sprzeczności, a mimo to w tej historii ciekawie się one uzupełniają i wcale to wszystko nie zgrzyta.
Historia niewiele mówi o Marie de France, średniowiecznej poetce, która prawdopodobnie część swojego życia spędziła w Anglii, gdzie w jednym z klasztorów pełniła ważne stanowisko. Lauren puściła wodze fantazji i postanowiła opowiedzieć o kobiecie, którą wygląd, brak urody, pochodzenie, skazywały na odrzucenie, ale udowodniła, że nie musi się godzić na to co jej przygotowali inni. Albo też twórczo to wykorzystać. Gdy jako młoda dziewczyna zostaje wygnana z królewskiego dworu przez Eleonorę Akwitańską (w której zresztą się podkochiwała), Marie trafia do
zubożałego opactwa w Anglii. Ma tu zostać ksienią (przełożoną), choć przecież nawet nie składała jeszcze ślubów i raczej nie była dotąd bardzo religijna. Cierpi na myśl o tym, że oto ona,
tak kochająca wolność i naturę, miałaby zostać zamknięta na zawsze za
murami. A jednak krok po kroku, dzień po dniu coś w niej się zmienia,
odkrywa swoje miejsce i swoją misję. Powołanie? Jeżeli tak to dość dziwne. Marie modli się przecież na swój sposób, nie jest wolna od pokus, niejednokrotnie grzeszy pychą i wybujałymi ambicjami, a jej wizje niewiele mają w sobie z
dogmatów katolickich. Jest jednak opiekunką, przewodniczką, obrończynią
sióstr, które wcześniej umierały od chorób i z głodu. Po nocach pisze teksty, w których jest wiele tęsknoty za miłością, ale w świetle dnia łączy funkcję
ekonoma, inżyniera, wodza, dyplomaty, szpiega. Budzi podziw i lęk, ale i
uwielbienie, bo dzięki niej cała okolica zmienia swoje oblicze i
kwitnie. I to jest fenomen, bo świat dookoła wciąż jest pogrążony w jakichś konfliktach, a jej udało się sprawić, by klasztor i okoliczne dobra, stały się bezpieczną wyspą, gdzie żyje się dużo bezpieczniej. Lata mijają, a ona wciąż mocną ręką dba o to, by zło
rozlewające się po kraju i po świecie, do tego regionu i do jej opactwa
nie miało dostępu. Świat bez mężczyzn, bez przemocy i bez biedy? W kontrze do patriarchatu, który niejednokrotnie niósł i nadal niesie ze sobą nierówność, brak szacunku, wyzysk... No czyż mimo historycznego tła, nie brzmi to wszystko bardzo współcześnie, mocno feministycznie? A ponieważ to klasztor, to może nawet dla kogoś to będzie bluźniercze...
Cóż. Jak dla mnie takie zarzuty byłyby przesadzone. To po prostu inne spojrzenie na powołanie, na miłość i czułość, na
wspólnotę. Gdy mężczyźni nawoływali do wypraw krzyżowych, bohaterka tej
powieści znalazła własny sposób na ocalanie w sercach ludzkich tego co
najważniejsze.
Czy polecam? No ba! Dla mnie świetne. I choć ktoś mógłby wskazywać jakieś podobieństwa z filmem, o którym nie tak dawno pisałem (już nawet nie chcę go wspominać), to Groff daleka jest od satyry, od przekreślania wartości życia zakonnego. Skupia się po prostu na pokazaniu tego, że poza duchowością, są też potrzeby ciała, ambicje, odmienne charaktery... Pokazuje, że z tego co odrzucane, co uważane za słabe, może powstać coś ważnego, dającego owoce innym, coś trwałego.
Bardzo ciekawa propozycja, zapewne zapada w pamięć. Chętnie przeczytam:)
OdpowiedzUsuń