wtorek, 22 marca 2022

Od jednego Lucypera - Anna Dziewit-Meller, czyli jŏ sie kejś do tego jeszcze wrōcã

W głośniczkach Franz Ferdinand, pisać się nie chce, a tu blog dziś pusty i ryzyko, że potem wyjazd i będzie wtopa, bo pierwszy od lat miesiąc gdy nie będę miał tylu notek co dni w miesiącu. Trzeba sięgnąć do archiwum, czyli do rzeczy, które czekają na swoją kolej, bo przeczytane albo obejrzane dawno, ale jakoś nie mogłem się zebrać do pisania, wciąż wybierając rzeczy łatwiejsze.
Czy to znaczy, że książka Anny Dziewit-Meller mi się nie podobała? Wręcz odwrotnie. Ale ciężko mi o niej napisać coś mądrego, bo najlepiej wejść w nią trochę z zaskoczenia, nie będąc bardzo uprzedzonym co nas czeka. Skoro jednak tradycją uczyniłem to, że piszę o tym co przeczytane, to choć kilka zdań musi być. To powieść o kobietach. O trudach jakie niosą na swoich barkach. I choć tu specyficznie o kobietach ze Śląska, być może mających w sobie jakąś szczególną siłę, to równie dobrze mogłaby w warstwie współczesnej być opowieść o kobietach z innych miejsc. O wspomnieniach, odkrywaniu sekretów rodzinnych, ale i o tym jak bardzo by się czasem chciało uciec od tego wszystkiego, odciąć i żyć innym, może lepszym życiem. Ale potem i tak się tęskni i myśli. Przyjeżdża się na pogrzeby i żałuje, że nie zaglądało się częściej, że coś już przepadło, nie będzie takie samo.
W warstwie historycznej, czyli tym odkrywaniu części przeszłości rodziny, fragmentów o których nikt jakoś za bardzo nie chciał rozmawiać jest już przede wszystkim Śląsk. Z tymi nadziejami ludzi, że praca, że zarobki, że lepsze życie i rozczarowaniem, gdy potem często z obietnic niewiele zostawało. Z wczesnym PRL, który narzucał wyśrubowane normy, wszędzie szukał szpiegów i dywersantów, podejrzliwie traktował tych, co z partią nie po drodze. Śląsk z kobietami czekającymi na mężczyzn wracających z kopalni, z tradycjami, specyficzną gwarą, z domami gdzie wszystko miało być czyściutkie przed niedzielą, a obiad na stole. Z kobietami pracującymi równie ciężko jak faceci, ale wciąż traktowanymi, że niby nie wiedzą co to harówka. Z rodzinami, w których tak wiele się skrywa gdzieś w czterech ścianach albo nawet tłamsi w sobie, bo to wstyd, nie wypada, a potem nosi się w sobie tyle żalu i goryczy... Młodym łatwiej, bo wierzą w psychoterapię, ale do cholery, czy ktoś kto nie przeżył tego wszystkiego jak oni, będzie w stanie to wszystko zrozumieć? Czy da się to upchnąć w te same ramki i definicje traum i rozczarować, nadziei i niespełnienie, tak samo doświadczenie polskie jak na przykład holenderskie?
To nie jest łatwa i przyjemna lektura, na pewno jednak cholernie ciekawa, zarówno w treści, jak i w języku. Polecam więc uwadze, a sam pewnie do niej sobie kiedyś wrócę, by na spokojnie smakować, bo przejść przez nią za szybko nie ma co. Tu nie chodzi jedynie o pewną historię od A do Z, ale raczej o uczucia jakie towarzyszą tym postaciom i nam w trakcie lektury.

uł swojej najnowszej powieści „Od jednego Lucypera” Anna Dziewit-Meller wzięła ze śląskiego przysłowia: „Jaka matka, taka cera – od jednego Lucypera”. Jest w nim bowiem wszystko to, co w jej powieści najważniejsze: rodzina (w ujęciu pokoleniowym), związki międzyludzkie (podbite emocjonalnym chłodem), kobiecość (jako przywilej i jako przekleństwo), wreszcie pierwiastek diabelski, obecny w swoistej klątwie. No i wisienka na torcie, czyli będący przechowalnią mitów Śląsk. Kasia, bohaterka powieści, uciekła przed Śląskiem, a tym samym przed swoją rodziną, aż do Holandii, ale w końcu i Śląsk, i rodzina ją dopadną. Kasia odkryje dawną tajemnicę i wróci do historii, która domaga się domknięcia, czytelnik zaś dostanie opowieść pełną bólu i wściekłości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz