niedziela, 19 września 2021

Parę dni oddechu, czyli w góry!

Notka znowu trochę specyficzna, bo też pisząc o wyjazdach rzadko kiedy robię szczegółowe relacje, to nie przewodnik, ale raczej coś w rodzaju uchwycenia emocji. Będzie trochę zdjęć (i pewnie też nie idealnych) i trochę słów, żeby za kilka lat było do czego wrócić. A może kogoś też to zainspiruje do wyjazdu?
Po raz kolejny pojawia się ten sam region, czyli Dolny Śląsk i to nawet trochę węziej: Kotlina Kłodzka. Oj pewnie będziemy tu jeszcze wracać, bo do niektórych miejsc chcemy wrócić, a kilku jeszcze nie zaliczyliśmy. Tym razem wróciłem tam sam, nastawiony na wędrowanie, więc te wszystkie atrakcje: zamki, podziemia, trochę były z boku, ale miło było mijać te, które już znam (Walim, Kłodzko). Do tego dochodziły nowe, bo tu aż roi się od ciekawostek historycznych i po prostu krajoznawczych. Dla człowieka spoza regionu wiele dziwi - np. stacje kolejowe na żądanie, taka ciekawa mieszanka tego co sprzed lat i współczesnych inwestycji (tunele, wiadukty, budynki czy te drogi przyprawiające o zawał). Tu widok człowieka wsypującego węgiel przez okienko z ulicy nie jest rzadkością. A wszystko co się mija spowite jest niesamowitą aurą, na którą składa się odrobina tajemnicy, masa zieleni, gór w tle, no i zmieniającej się pogody - mgieł, chmur, słońca...
Dotąd najwięcej łaziłem po Tatrach, mniej znałem specyfikę innych rejonów, a te 5 dni miało być dla mnie właśnie dotknięciem trochę od innej strony Kotliny i okolic.
Skoro zacząłem w tym roku Koronę Gór Polski, to te mniejsze górki są świetnie na początek, bazę jakąś tam mam (Wałbrzych), gdzie dojeżdżam bezpośrednio spod Warszawy za 6 dyszek, a transport, myślałem sobie, jakoś się ogarnie.


Z tym transportem nie było łatwo, bo mimo punktualności i rozbudowanej sieci miejskiej komunikacji, problemem okazał się weekend, gdy okazało się, że masa tras jest ograniczonych do minimum. Również PKP nie jeździ tak często jak na Mazowszu, a że to góry i sieci w różnych kierunkach, to trzeba pamiętać o konieczności przesiadek i zgrania ich w czasie. Perony nie zawsze nowoczesne, kasy pozamykane, na szczęście ludzie życzliwi i pomocni. Udało się trochę pozamieniać kolejność szczytów, tak żeby trochę ominąć weekendowe trudności komunikacyjne, choć i tak musiałem ponad 10 km przejść pieszo z Kłodzka, bo żadnej podwózki nie znalazłem, a na autostop się nie zdecydowałem.

Zaczynałem prawie od razu z pociągu, zostawiając jedynie większy plecak i Chełmiec górujący nad Wałbrzychem okazał się miłym początkiem. Co prawda wieża otwarta tylko w weekendy, ale wejście łatwiutkie (od Boguszowa). Jedynie zejście przez miasto było dość męczące (przy okazji można zajrzeć do Starej Kopalni, ale tam już byłem). Góry Wałbrzyskie niestety w KGP są z błędem, bo Chełmiec wcale nie jest najwyższym szczytem, kolejnego dnia wszedłem więc na Borową, która jest na miejscu pierwszym w tym paśmie i potem górkami przeszedłem kilkanaście kilometrów do Waligóry. Tam wejście strome, więc już resztkami sił (a zejście jeszcze gorsze), ale potem relaks w schronisku przemiły i nawet moje obawy o konieczność dalszego wędrowania okazały się niepotrzebne, bo kilka razy na dobę do Andrzejówki dojeżdża komunikacja miejsca. 

Miałem więc już dwa szczyty w książeczce, kolejne planowałem na bieżąco i niestety okazało się, że nie doczytałem wszystkiego. Marsz z Kłodzka na Kłodzką Górę zrealizowany mimo niepewnej pogody, nawet z uśmiechem na twarzy bo chmury urokliwe, tyle że znowu to nie jest najwyższy szczyt - nie poszedłem kwadrans dalej, by wdrapać się na ten prawidłowy i kiedyś pewnie będę tu wracał. Bardzo mnie to nie smuci, bo i tak miałem nadzieję na powrót i to może w towarzystwie. Samotnie chodzi się inaczej, ja rzadziej robię zdjęcia, skupiam się na drodze, wyciszeniu myśli, cieszeniu się chwilą, tym że mimo zmęczenia i bólu (odciski masakryczne) idzie się do przodu.
Górami do Bardo gdzie na górze złapała mnie burza - niepowtarzalne przeżycie, by drogą krzyżową schodzić na "ostatnich nogach" w deszczu, wciąż zastanawiając się czy przeć do przodu, czy się jednak chować i czekać aż przejdzie...
Chyba najtrudniejszy dzień. Ponad 20 km górami, zmienna pogoda, późny start, niewiele prowiantu... Dużo błędów niestety, które potem odbijały się czkawką.


Za to kolejny to wisienka na torcie - po Wałbrzyskich, Kamiennych, Bardzkich, pasmo Gór Sowich, chyba najbardziej owianych legendą tajemnicy, trochę na uboczu. Ruszyłem bardzo wcześnie i z mgieł wyszedłem na Sowią Górę już w pełnym słoneczku. Zwykle koło 10 byłem w drodze i to wcale nie blisko szczytu, a tu już finał i zejście. Tyle, że autobus z powrotem z Walimia dopiero po 16, więc luzik drodzy Państwo - spacerkiem w dół do schroniska i totalny relaks z pięknymi widokami. Schronisko Orzeł jest tak położone, że można tam siedzieć godzinami. Co też zrobiłem z przyjemnością.
Ostatni dzień to już wędrowanie po Wałbrzychu: Góra Parkowa i olbrzymi kompleks parkowy, potem rynek i okolice, a na deser jeszcze tajemnicze Mauzoleum. Oj jest co oglądać. Wędrowanie po górach nie wymaga jakichś specjalnych umiejętności czy kondycji - chwilami jest bardziej stromo, ale do przejścia dla każdego, a jeżeli chodzi o podłoże dominują drobne kamyki, więc ani błota ani wielkich głazów nie ma co się bardzo obawiać. Dla tych co lubią widoki na wielu szczytach wieże widokowe, co przy zalesionym terenie sprawia dodatkową frajdę. Kolejne cele mam bardziej na południe, ale chyba jeszcze w Kamienne i Sowie jeszcze wrócę, bez napinki na zaliczenie najwyższego szczytu, po prostu na połażenie. Ludzi na szlaku nie za dużo, często jest się samemu, więc to też daje dobrą okazję do wyciszenia, uspokojenia.

Aż żal wracać. I żal że to tylko 5 dni. Pogoda dopisała, co ważne bo zaraz po powrocie zrobiło się zimno i mokro.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz