niedziela, 5 lipca 2020

Zombie na celowniku, czyli Truposze nie umierają i Zombieland: Kulki w łeb


Jarmush tworzy filmy według swojego pomysłu i nie przejmuje się masowymi upodobaniami. Chyba niewielu reżyserów wybaczono, by takie kpiny z zombie, z taką obsadą aktorską. Przecież żywe trupy to u nas raczej kino kategorii B, no chyba że raz na jakiś czas trafi się niezły horror (np. z Azji). Jak poważnie podejść do takiego tematu? A tu proszę - niby cały czas jest kpina z gatunku, a jednocześnie wcale nie zrobiono tego według schematu - żadnego przyspieszania akcji, epatowania przemocą, grozy, gonitw. Zombie snują się po mieście, zabijają, a ludzie przyjmują to z dziwnym spokojem i fatalizmem. Skoro sami naruszyliśmy prawa natury, chyba można się spodziewać konsekwencji. A te są zadziwiające i znane jedynie tym, którzy uwielbiają popkulturowe smaczki rodem z kiepskiego kina i komiksów. Kilku nerdów jednak nie pokona armii żywych trupów, trzeba być bowiem bez serca by walczyć z tłumem, w którym widzisz np. przyjaciół lub członków rodziny.

Akcja snuje się dość powoli i ten niespieszny klimat jest tu chyba najciekawszy, oczywiście poza przyjemnością zobaczenia w mało typowych rolach np. Billy'ego Murreya i Adama Drivera (policjanci), Iggy'ego Popa (zombiak), Toma Waitsa (pustelnik), czy Tildy Swinton (ekscentryczna właścicielka zakładu pogrzebowego). Nie jest to horror, bo truposze snują się raczej dość leniwie po mieście, zdaje się tęskniąc do tego co robili za życia, ale i komedia nietypowa.


Typowa za to dla Jarmusha, który nie serwuje głupawego humoru. Tym razem postanowił oddać hołd mistrzowi gatunku Georgowi Romero, kręci jednak coś we własnym stylu, wykorzystując pewne elementy i dekoracje. Apokalipsa zawsze zaskakuje, zwykle jednak przynajmniej kilka osób znajduje jakiś sposób na pokonanie zombie i uratowanie dupy. Gdy jednak patrzymy na dwóch flegmatycznych gliniarzy i ich spanikowaną koleżankę, raczej trudno mieć nadzieję, że przetrwają najgorsze.

Przy powracającym motywie przewodnim (świetny żart), obserwujemy więc to co co nieuchronne. Za to możemy sobie posłuchać rozmów na tematy ważne i mniej ważne :) To się źle skończy... Te słowa powracają i obserwując słabą możliwość współpracy i mobilizacji do walki z tym co nadciąga, koniec rzeczywiście jest do przewidzenia. Rzeczywistość jest rozczarowująca, więc pozostaje jedynie z niej żartować, wieszcząc apokalipsę, zdaje się mówić nam Jarmush. Mimo humoru i przyjemności z oglądania, ta jego produkcja wydaje się jednak poniżej jego poziomu.


Druga produkcja przynajmniej ma jasny przekaz i daje dokładnie to co obiecuje tytuł. Zresztą jako sequel ma jedynie do powtórzenia pewną drogę - dostarczyć jak największej rozpierduchy. O jedynce pisałem i bawiłem się na niej nawet nieźle. Teraz może już nie było tego zaskoczenia, ale też była zabawa. Wymyślanie najbardziej spektakularnych sposobów na zabicie zombie oraz ostatnie sceny i z Billem Murayem były fajnym dodatkiem do kolejnych potyczek jakie zmuszeni byli prowadzić bohaterowie. Wracamy do nich po latach, są trochę dojrzalsi, ale w duszy niewiele się zmienili.
Są mniej i bardziej grube żarty, jest słodka idiotka, która stanowi fajny dodatek do ekipy, a reszta pozostaje bez zmian - zabić jak najwięcej zombiaków.


Tallahassee pozuje na twardziela, Columbus pozostaje wrażliwcem mniej skłonnym do przemocy, a bardziej do wymyślania zasad potrzebnych do przeżycia, a Wichita i Little Rock postanawiają na chwilę spróbować życia na własną rękę. Co z tego wyjdzie możecie się domyślać.
Subtelności tu nie szukajcie. Komu się jednak podobała część pierwsza, do nowej odsłony sięgnie z przyjemnością. I się nie zawiedzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz