sobota, 4 lipca 2020

Tyko trzy dni, czyli magicznego Podlasia chciałoby się więcej

Oj dawno nie było u mnie notek z fotkami z różnych wypadów krajoznawczych. To nie znaczy, że wyjazdów nie było (choć wiadomo, że ostatnio było ich mniej), to raczej kwestia czasu i pomysłu. Moje opisy tzw. trzydniówek to w zamierzeniu było zaproszenie do ruszenia się z domu i doświadczenie tego, że nawet w niedalekiej okolicy można odkryć coś fajnego. Jak wyszukacie etykietę podróże powinny się wyświetlić wpisy tego typu (Sandomierz, Ojców, Kraków, Łódź, Wrocław, okolice Gniezna itp.).
Nie pisałem o wszystkich wyjazdach - te służbowe choć wcale nie tak rzadkie, to zwykle niewiele czasu na zwiedzanie, bo ten jest tylko przed zajęciami i późno po nich, te zagraniczne chyba nie zaskoczą tych, którzy sięgają po jakikolwiek przewodnik... Pozostaje masa zdjęć (zwykle na profilu prywatnym na FB), wspomnień, ale bardziej takich osobistych, wrażeń, knajpek, spacerów na ślepo, czasem ludzi, a czasem po prostu miejsc... Gdyby tak tego byłoby więcej z jednego miejsca można by się pokusić o coś takiego jak Mariusz Szczygieł - przewodnik subiektywny. Ale że zwykle jest króciutko i z ograniczonym budżetem, to i nie próbuję udawać, że jakieś miasto czy region znam.
Tym razem jednak stwierdziłem, że trochę dla siebie, a trochę być może dla innych ku inspiracji, notka powstanie. Znajoma dała klucze do działki i kierunek Białystok...

Wszystko planowane na wariata, generalnie życzenie było, żeby było można się pochlapać, a poza tym, rodzina zdaje się na mnie. Ta mapka pokazuje ile mi umknęło przy nieudolnych próbach dostosowania trasy i godzin wstawania, lekko nie do przewidzenia.
Baza była nad Bugiem - w Nurze, ale już poza wsią, więc to już dawało przedsmak tego co nas czeka.
Spokój, bociany, masa ptaków urządzających koncerty od samego rana, nieznajomi którzy mówią ci Dzień dobry, piękne widoki (to obok to z tej działki!).

Miasteczko w okolicy - Ciechanowiec poza sklepami i lodami jakoś nie zachwyciło (propozycja zwiedzania skansenu nie wzbudziła entuzjazmu, więc zostawiliśmy to na następny raz), ale jak się okazało wszystkie drogi i tak właśnie tamtędy nas wiodły. A drogi trzeba powiedzieć całkiem ładne, wciąż unowocześniane (i ścieżki rowerowe) - widać ten region też doczekał się na kasę.

Pierwszy wypad - Grabarka. Zawsze o tym marzyłem, a przecież to od nas kawałek drogi, więc wreszcie była okazja. Góra, klasztor, ikona słynąca cudami, jak niektórzy twierdzą cudowne źródełko...
Ale dla mnie przede wszystkim miejsce do którego ludzie przyjeżdżają z wiarą, szukając odpowiedzi, wybaczenia, siły, nadziei.

Niby człowiek zna obrazy z wotami dziękczynnymi, ale jednak ta góra krzyży, wśród których wciąż pojawiają się nowe i to często przynoszone przez katolików, robi wrażenie. Takie dotknięcie sacrum, mimo całej turystycznej otoczki. Tu przynajmniej jednak nie ma tej masy "kupców w świątyni", co tak kłuje w oczy w wielu "świętych miejscach".





Zawsze kochałem ikony i dla mnie jest coś bardzo mistycznego w kontakcie z nimi, może dlatego tak lubię odwiedzać cerkwie i ich jakże odmiennym wystrojem i symboliką. Niestety nie byłem przygotowany zbyt dobrze i w Siemiatyczach przegapiłem możliwość zobaczenia dwóch podobno wyjątkowych świątyń. Zamiast tego zrealizowałem obietnicę daną rodzinie, czyli znalazłem im wodę. I plażę. Nawet strzeżoną.




Był więc i relaks. Dla mnie raczej czytanie w cieniu, a dla nich chlapanie, pływanie i co tam tylko jeszcze wymyślały. Pogoda cudna - skwar z nieba, więc woda się przydała. I trzeba przyznać, że to miejsce jest ładnie zorganizowane, to rozsądnie wydane pieniądze.

Dalej w drogę. Chmury na horyzoncie więc trzeba się spieszyć i rzeczywiście ledwie weszliśmy do miejsca polecanego w sieci jako dobre regionalne jedzenie w Drohiczynie (U Ireny - dołączamy się z rekomendacjami), a rozpoczęło się oberwanie chmury.
Nie musieliśmy się spieszyć, więc poza babą, kartaczami i zagubami, skosztowaliśmy też parowańców na słodko. Dla mnie część tych smaków jest znajoma, bo tata pochodzi z lubelskiego, a tam widać kuchnia podobna.

Na górę zamkową więc z parasolami, a i tak widok uważamy za przepiękny! Ależ piękna panorama!
I pewnie jeszcze tu wpadniemy, choćby na spokojnie by zwiedzić muzeum, a nie jedynie podziemia katedry.

Drugi dzień z góry zaplanowany był na wczesny powrót, ale mogliśmy jeszcze przeżyć kolejne spotkanie z lokalnym biznesem, czyli odwiedzić hodowlę alpak. Rany, jakie to jest fajne doświadczenie! Kocham różne zwierzaki, ale rzadko można podejść do nich z taką ufnością, bez obaw. A tu? Chciałoby się tam zatrudnić na jakiś wolontariat :)

Oj, fajny czas... A już w głowie rodzą się kolejne trasy i plany na miejsca - choćby Mielnik, ziołowy zakątek, żubry (co prawda ja widziałem, ale reszta nie), może Biebrza... Kto wie.
Na razie wszystko wygląda, że za tydzień zrealizuję sobie post scriptum po lekturze biografii Fiedlera, czyli odwiedzę Puszczykowo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz