poniedziałek, 11 grudnia 2023

Światło, którego nie widać, czyli no jak wzrusza, skoro nie wzrusza

Po wielu miesiącach powracam do Netflixa nadrabiając zaległości i szukając też rzeczy nowych, cholera jednak to kradnie sporo czasu, a nie zawsze jest satysfakcja. Choćby w przypadku Światło, którego nie widać. Tyle się nasłuchałem peanów o powieści, zwiastun też narobił smaku, czuje się że trochę zainwestowano, by odtworzyć Saint-Malo w Bretanii i je potem komputerowo niszczyć. Jak na film wojenny jest jednak dość kameralnie - nie oszukujmy się to przede wszystkim melodramat, historia dziwnej relacji, która połączy niewidomą dziewczynę z Francji, pomagającą ruchowi oporu i niemieckiego żołnierza. W książce zdaje się, że chodziło o 16-latkę, w filmie pewnie by nikt się nie oburzył mamy młodą kobietę, nie wiem co jeszcze zmieniono, ale przecież nie o to jedynie chodzi. Podstawowe pytania to: czy historia trzyma w napięciu, czy porusza, a ekranizacja na tyle porywa by ją zapamiętać, czy warto ją obejrzeć... 


I na każde z nich powiedziałbym raczej negatywnie. Jest poprawnie, ale to za mało, by chciało się w napięciu uruchamiać kolejnych odcinek, by czuło się ciekawość. Twórcy sami trochę zmniejszają temperaturę fabuły (zagrożenie wiszące nad dziewczyną ze strony poszukujących jej Niemców, naloty aliantów itd.), wciąż zapraszając nas do oglądania retrospekcji, która ma nam przybliżyć oboje bohaterów, ich motywacje, zrozumieć co ich połączy. Oboje w dzieciństwie zainteresowali sie radiem i słuchali audycji pewnego profesora, który opowiadał ciekawie nie tylko o nauce, ale i o filozofii, relacjach, o tym jak uczynić świat lepszym. Wychowywał idealistów, którzy potem zostali wrzuceni w wojnę, która okrutnie ich doświadczyła, nakazała dokonywać wyborów i stawiała w sytuacji gdy zostawali sami wobec przerastających ich wyzwań. Tylko jak to pokazać na ekranie? Brakuje tej chemii, tych marzeń i tego bólu, gdy świat idzie w zupełnie innym kierunku niż ich pragnienia. 


Zdecydowanie Hugh Laurie, Mark Ruffalo czy Louis Hoffman się tu marnują. Debiutująca Aria Mia Loberti jest piękna, ale niewiele więcej można powiedzieć o jej obecności na ekranie. Lars Eidinger w roli czarnego charakteru jest demoniczny ale raczej w komiczny sposób.
Jest płasko i nijako. No i miało wzruszać, a nie wzrusza...
Może zamiast serialu 4 godzinnego, trzeba było zrobić film? Pewnie nie udałoby się zawrzeć wszystkiego, ale tu za to mamy sporo dłużyzn, które niewiele wnoszą.

2 komentarze:

  1. Uwielbiam filmy, których fabuła dzieje się w czasie 2 wojny światowej. Jednak nie mam pewności czy akurat ten rodzaj filmu mnie poniesie. Jakoś nie specjalnie przepadam za takimi miłosnymi historiami. Jednak może warto spróbować i akurat się przekonam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mocna i ciekawa recenzja. Film nie dla wszystkich. Ale zdecydowanie dla fanów 2 wojny światowej.

    OdpowiedzUsuń