wtorek, 8 października 2019

Małe Licho i anioł z kamienia - Marta Kisiel, czyli dopieścić wewnętrzne dziecko w nas.


Alleluja! Marta Kisiel po raz kolejny zabiera nas w świat wykreowany w Dożywociu. Przy lekturze "Małego Licha i tajemnicy Niebożątka" nie mogłem się nadziwić jak zgrabnie udało się tych samych bohaterów wrzucić do historii dla młodszego czytelnika, pogodzić różne wrażliwości. To nie jest jakaś uboższa wersja, ale nierozerwalnie połączona gałąź tej samej opowieści. Tyle, że w centrum są nie perypetie, a dziecko. Okiem dorastającego chłopaka wszystkie dziwactwa, do których dorośli musieli się przyzwyczajać, wydawały się zupełnie naturalne - dopóki nie poszło do szkoły. U nikogo innego przecież zamiast karpia w wannie nie siedzą utopce, kolęd nie śpiewają widma żołnierzy Wermachtu, a najlepszym partnerem do psot nie jest anioł. Bożek jednak dostaje tyle wsparcia i miłości, że i z tą swoją odmiennością sobie poradził. I zdobył prawdziwych kolegów. W ich domu nawet oni przestają się dziwić, co najwyżej zaczynają zazdrościć. Czy to bowiem ważne, że naleśniki albo inne smakołyki przyrządził potwór, którego macki potrafią zrobić wszystko dużo sprawniej niż jakikolwiek człowiek - ważne, że to smakuje niebiańsko. I choć sztywny i zasadniczy Tsadkiel potrafi czasem wszystkich wyprowadzić z równowagi, nawet do niego i jego braku poczucia empatii każdy zdążył się przyzwyczaić. Można zawsze go było zignorować - nieprawdaż? Skoro było obok tyle innych osób... Gdy jednak z powodu epidemii ospy, chłopiec musi jechać na ferie do ciotki, w samo serce przedziwnego lasu i w dodatku w towarzystwie anioła, który bardzo mocno zranił go w jego dziecięce serce, nie zapowiada się to wcale tak fajnie i radośnie.


U ciotki (Ci którzy czytali Szaławiłę rozpoznają ją bez trudu) okazało się, że też można świetnie się bawić, wcale nie jest nudno, a i towarzyszy do zabawy można znaleźć. Gdyby tylko nie Tsadkiel, który zdaniem Bożka jedynie się czepia, wszystko psuje i generalnie jest nie do zniesienia. Dla niego musi być jasny podział na to co dobre i co złe, co mądre i głupie, konieczne i zupełnie zbędne, i w tym obszarze nie uznaje ustępstw. Jeżeli usłyszy że jest niepotrzebny, po prostu odejdzie. Czy jednak właśnie tego chłopiec chciał wypowiadając te słowa?
Kocham tą "dziecięcą" wersję Licha, właśnie za pokazanie wrażliwości dziecka, tego jak łatwo je zranić i jak ważne jest, by towarzyszyć mu w doświadczaniu nie tylko zabawy i przyjemności, ale i trudnych emocji, których musi się nauczyć doświadczać. To baśń, z której z jednej strony wylewa się masa ciepła, akceptacji i szczęścia, ale w której też możemy zobaczyć, że o to wszystko trzeba się czasem samemu postarać, nie tylko biorąc, a dając też coś od siebie.
Co tu dużo gadać. Uwielbiam książki z ilustracjami (Paulina Wyrt) i za to brawa dla wydawcy. A tekst Marty Kisiel? Piękna historia, w której i dziecko i dorosły może się wzruszyć, uśmiechnąć i poczuć odrobinę lepszym. Fajny klimat, humor i odrobina (tak tyci tyci) grozy. I morał! Nie nachalny, ale jakże trafny. Czegóż chcieć więcej? Więcej to można chcieć tylko takich książek.
Duma, że i moje kilka słów może pojawić się przy okazji premiery i promocji tego tytułu.  

1 komentarz:

  1. To jedna z pozycji, dla których wybieramy się na krakowskie TK. Gdyby nie brak czasu, to pierwszą częścią Marta zachęciłaby mnie do poważniejszego zerknięcia w poezję romantyczną, a to już coś :P

    OdpowiedzUsuń