wtorek, 6 listopada 2018

Straszny Dwór, czyli w tym wydaniu - dla mnie - straszny


Ten dzień nie zapisze się w moim życiu złotymi zgłoskami. Tak czekałam, żeby zobaczyć operę „Straszny Dwór” Stanisława Moniuszki, zachwycić się „na żywo”: muzyką, tańcem, kostiumami, zobaczyć na scenie ten świat miniony, te kontusze, te polskie panny zwinne i piękne, młodzieńców dziarskich i młodych… usłyszeć na żywo piękne głosy i…. mało co z marzeń zostało.

Muzyka Moniuszki broni się sama, a „Straszny Dwór” jest naprawdę piękny muzycznie – osobiście dużo bardziej mi się podoba niż „Halka” tego samego autora. Wiele w tej operze pięknych arii, jest prześliczny mazur, każdemu znana aria z kurantem. Nie jest to opera ciężka, monumentalna … „Straszny Dwór” ma cechy utworu romantycznego i komicznego zarazem – muzyka za tym podąża. Po raz pierwszy słyszałam ją w całości i jeśli chodzi o muzykę to jestem zachwycona.


W pogoni za uatrakcyjnieniem spektaklu reżyser David Pountney zmienił realia „Strasznego Dworu” przenosząc akcję w lata międzywojenne. Mamy więc powrót do domu żołnierzy z I wojny światowej zamiast z powstania styczniowego, mamy projekcję latającego samolotu i… już nie z tej epoki -współczesne metalowe schody dokądś, szlachcianki w strojach buduarowych, metalowe krzesła, obrazy jeżdżące po scenie. Mamy sanie w barwach pawich piór – prędzej do wodewilu niż do opery. I wychodzi z tego wielki misz-masz, wcale nie zachwycający. Są zapewne osoby, które lubią takie nowinki w sztuce – ja nie. Lubię jak wszystko ze sobą współgra, ma swoje miejsce i znaczenie. Nie jestem  w stanie odgadnąć dlaczego pierwszy akt to arie w kalesonach. Dosłownie. Soliści i chór w kalesonach. Zdziwienie trzymało mnie w ryzach do końca I aktu. Podejrzewam, że większość widzów także, ponieważ nawet refren kawalerskich ślubów braci Zbigniewa (Artur Janda) i Stefana (Paweł Skałuba): „Nie ma niewiast w naszej chacie” przeszedł bez echa i oklasków. 


Kolejne akty coraz bardziej zdumiewające: pleksi i aluminium (schody do nieba?) - ale nie, to na nich Marta (Magdalena Idzik) wita paniczów, czyli to schody do dworu – nieeeeeeeeeeeeeebywale długie. Makieta dworku szlacheckiego (śpiewają o modrzewiowym a on taki nie jest), Cześnikowa (Anna Borucka) miotająca się po scenie jak niezrównoważona kobieta, a nie jak przebiegła dama starająca się wyswatać młodych, opornych młodzieńców, służki sprzątające mopami (!), współczesne garnitury, przy frakach i kontuszach… dla mnie to aż nadto udziwnień.

Jeśli nawet przyjąć, że reżyser stawiał na minimalizm i obrazy, to – też się nie udało. Skrzynie-pudła („Pory roku”) z żywymi obrazami nawet pomysłowe, estetyczne i ładne, ale… niech mi ktoś wytłumaczy co miały symbolizować i czemu miało służyć to ciągłe przemieszczanie ich po scenie w asyście tłumu ludzi, raz służek, raz lokajów. Po to, żeby nie było statycznie na scenie? Statycznie nie było, za to – bez sensu. Ach, można tak dalej pastwić się nad scenografią i reżyserią, ale po co. Dużo lepiej wygląda to wszystko na zdjęciach niż w rzeczywistości.

Kolejna rzecz. Jeśli wyświetlany jest tekst to chyba nie po to by zwolnić śpiewaków z podawania czytelnego tekstu. Z całego spektaklu bez wyświetlanego tekstu zrozumiała dla mnie była tylko aria z kurantami Skołuby (Łukasz Konieczny).  Zrozumiała, ale podana płasko, bez tej iskry w głosie, którą posiadał niezapomniany Ładysz. Z pary braci osobiście bardziej podobał mi się głos Stefana (Paweł Skałuba), a z sióstr – Hanny (Ewa Majcherczyk), mimo, że na scenie prezentowali się zdecydowanie krócej to głosy tej pary wybrzmiały i ładniej i głośniej. Natomiast głos Zbigniewa (Artur Janda) ginął w przepastnej scenie, a głos Jadwigi (Anna Bernacka), nie porwał mnie zupełnie. Wydawać by się mogło, że Moniuszko i jego „Straszny Dwór” to opera łatwa, lekka i przyjemna, a tu się okazuje, że tak nie jest.

Cały spektakl ratuje końcowy mazur w choreografii Emila Wesołowskiego, bo najlepiej pamięta się to co na końcu, a mazur jest żywiołowy, radosny, zgrabny choreograficznie, wykonany w kostiumach biało-czerwonych i wywołuje – jak zawsze – entuzjazm widowni.

Tak sobie myślę, że może ja jestem z innej estetyki i zbyt tradycyjna, ale to wystawienie zupełnie mi się nie podoba. Powtarzam – muzyka broni się sama, wykonanie mazura – piękne, ale całość … nie, to nie moja bajka. Jeśli miałam zyskać jakąś nową perspektywę z tej dekonstrukcji „Strasznego Dworu” to nic z tego nie wyszło.                                                                                                                  I to jest dopiero straszne – kochać tę operę i nie móc się nią zachwycić.

MaGa

1 komentarz:

  1. W dzieciństwie miałam okazję zobaczyć "Straszny dwór" na żywo. Była to właśnie klasyczna wersja, bez żadnych udziwnień. Pamiętam, że zrobiła na mnie bardzo duże i pozytywne wrażenie. Tej przeróbki nie widziałam i nie żałuję. Niestety, taka wersja do mnie nie przemawia. Nie mówię "nie" jakimkolwiek reinterpretacjom, ale pewnych dzieł nie powinno się ruszać i wprowadzać w nich zmian.

    OdpowiedzUsuń