Ten dzień
nie zapisze się w moim życiu złotymi zgłoskami. Tak czekałam, żeby zobaczyć
operę „Straszny Dwór” Stanisława Moniuszki, zachwycić się „na żywo”: muzyką,
tańcem, kostiumami, zobaczyć na scenie ten świat miniony, te kontusze, te
polskie panny zwinne i piękne, młodzieńców dziarskich i młodych… usłyszeć na
żywo piękne głosy i…. mało co z marzeń zostało.
Muzyka
Moniuszki broni się sama, a „Straszny Dwór” jest naprawdę piękny muzycznie –
osobiście dużo bardziej mi się podoba niż „Halka” tego samego autora. Wiele w
tej operze pięknych arii, jest prześliczny mazur, każdemu znana aria z
kurantem. Nie jest to opera ciężka, monumentalna … „Straszny Dwór” ma cechy
utworu romantycznego i komicznego zarazem – muzyka za tym podąża. Po raz
pierwszy słyszałam ją w całości i jeśli chodzi o muzykę to jestem zachwycona.
W pogoni za
uatrakcyjnieniem spektaklu reżyser David Pountney zmienił realia „Strasznego
Dworu” przenosząc akcję w lata międzywojenne. Mamy więc powrót do domu
żołnierzy z I wojny światowej zamiast z powstania styczniowego, mamy projekcję
latającego samolotu i… już nie z tej epoki -współczesne metalowe schody dokądś,
szlachcianki w strojach buduarowych, metalowe krzesła, obrazy jeżdżące po
scenie. Mamy sanie w barwach pawich piór – prędzej do wodewilu niż do opery. I
wychodzi z tego wielki misz-masz, wcale nie zachwycający. Są zapewne osoby,
które lubią takie nowinki w sztuce – ja nie. Lubię jak wszystko ze sobą
współgra, ma swoje miejsce i znaczenie. Nie jestem w stanie odgadnąć dlaczego pierwszy akt to
arie w kalesonach. Dosłownie. Soliści i chór w kalesonach. Zdziwienie trzymało
mnie w ryzach do końca I aktu. Podejrzewam, że większość widzów także, ponieważ
nawet refren kawalerskich ślubów braci Zbigniewa (Artur Janda) i Stefana (Paweł
Skałuba): „Nie ma niewiast w naszej chacie” przeszedł bez echa i oklasków.
Kolejne
akty coraz bardziej zdumiewające: pleksi i aluminium (schody do nieba?) - ale
nie, to na nich Marta (Magdalena Idzik) wita paniczów, czyli to schody do dworu
– nieeeeeeeeeeeeeebywale długie. Makieta dworku szlacheckiego (śpiewają o
modrzewiowym a on taki nie jest), Cześnikowa (Anna Borucka) miotająca się po
scenie jak niezrównoważona kobieta, a nie jak przebiegła dama starająca się
wyswatać młodych, opornych młodzieńców, służki sprzątające mopami (!),
współczesne garnitury, przy frakach i kontuszach… dla mnie to aż nadto
udziwnień.
Jeśli nawet
przyjąć, że reżyser stawiał na minimalizm i obrazy, to – też się nie udało.
Skrzynie-pudła („Pory roku”) z żywymi obrazami nawet pomysłowe, estetyczne i
ładne, ale… niech mi ktoś wytłumaczy co miały symbolizować i czemu miało
służyć to ciągłe przemieszczanie ich po scenie w asyście tłumu ludzi, raz służek,
raz lokajów. Po to, żeby nie było statycznie na scenie? Statycznie nie było, za
to – bez sensu. Ach, można tak dalej pastwić się nad scenografią i reżyserią,
ale po co. Dużo lepiej wygląda to wszystko na zdjęciach niż w rzeczywistości.
Kolejna
rzecz. Jeśli wyświetlany jest tekst to chyba nie po to by zwolnić śpiewaków z
podawania czytelnego tekstu. Z całego spektaklu bez wyświetlanego tekstu
zrozumiała dla mnie była tylko aria z kurantami Skołuby (Łukasz
Konieczny). Zrozumiała, ale podana
płasko, bez tej iskry w głosie, którą posiadał niezapomniany Ładysz. Z pary
braci osobiście bardziej podobał mi się głos Stefana (Paweł Skałuba), a z
sióstr – Hanny (Ewa Majcherczyk), mimo, że na scenie prezentowali się
zdecydowanie krócej to głosy tej pary wybrzmiały i ładniej i głośniej.
Natomiast głos Zbigniewa (Artur Janda) ginął w przepastnej scenie, a głos
Jadwigi (Anna Bernacka), nie porwał mnie zupełnie. Wydawać by się mogło, że Moniuszko
i jego „Straszny Dwór” to opera łatwa, lekka i przyjemna, a tu się okazuje, że
tak nie jest.
Cały
spektakl ratuje końcowy mazur w choreografii Emila Wesołowskiego, bo najlepiej
pamięta się to co na końcu, a mazur jest żywiołowy, radosny, zgrabny choreograficznie,
wykonany w kostiumach biało-czerwonych i wywołuje – jak zawsze – entuzjazm
widowni.
Tak sobie
myślę, że może ja jestem z innej estetyki i zbyt tradycyjna, ale to wystawienie
zupełnie mi się nie podoba. Powtarzam – muzyka broni się sama, wykonanie mazura
– piękne, ale całość … nie, to nie moja bajka. Jeśli miałam zyskać jakąś nową
perspektywę z tej dekonstrukcji „Strasznego Dworu” to nic z tego nie wyszło.
I to
jest dopiero straszne – kochać tę operę i nie móc się nią zachwycić.
MaGa
W dzieciństwie miałam okazję zobaczyć "Straszny dwór" na żywo. Była to właśnie klasyczna wersja, bez żadnych udziwnień. Pamiętam, że zrobiła na mnie bardzo duże i pozytywne wrażenie. Tej przeróbki nie widziałam i nie żałuję. Niestety, taka wersja do mnie nie przemawia. Nie mówię "nie" jakimkolwiek reinterpretacjom, ale pewnych dzieł nie powinno się ruszać i wprowadzać w nich zmian.
OdpowiedzUsuń