Najpierw parę zaległych zdań o Róbrege. Jeden zespół się powtarza, więc jest dobra okazja.
W ubiegłym roku św. Patryk na folkowo, a w tym roku na rockowo. I ciut wcześniej. Weekend zaczęliśmy w klubie Potok zielonym piwem i niezłym koncertem. A dziś okazuje się, że gardło zdarte od śpiewania, ale i przeziębienie bierze - jak się mokrym od potu wracało ponad godzinę komunikacją miejską, to potem takie skutki.
Ale koncert fajny.
Nie będę marudził, że opóźniony, a klub dość ciasny, nagłośnienie kiepskie i tak można było cieszyć się dobrą muzą.
Najpierw Crue. Całkiem fajne granie rockowe, chłopaki brzmią chwilami ostrzej, mają dupnięcie metalu, ale w ciekawy sposób w każdym numerze jest miejsce na jakiejś bardziej delikatne riffy, solówki, w których pobrzmiewa trochę bluesa, a nawet jazzu (bas). Z początku wydawało mi się, że wokal jest dość mizerny, za łagodny jak na taką muzę, ale to tylko pierwsze wrażenie, w tych spokojniejszych fragmentach. Jak się wydarł i rozkręcił miło było ich słuchać. Chętnie będę się rozglądał za nimi w przyszłości.
No i to na co czekaliśmy.
Armia. Pisałem już, że w tym składzie jakoś jest ciut dziwnie (szczególnie gdy się patrzy na syna Tomka Budzyńskiego), ale gdy już zagrają, to zapominasz o tym, że zmienili się muzycy. Dla mnie największe szaleństwo zaczyna się gdy grają stare numery, słabiej znam nowsze materiały jak Toń, ale brzmienie przecież jest wciąż podobne. Ściana dźwięku, która cię ogarnia, przepełnia, rozpala. Nic dziwnego, że większość nie potrafi przy tym ustać w miejscu. Sala koncertowa nie dość, że niska, to i bardzo niewielka, więc jak zaczęło się skakanie, trzeba było uważać, bo zarobić łokciem było łatwo. Sami zobaczcie jaka niewielka ta przestrzeń - na fotce widać praktycznie całą długość sali. Dobrze, że chociaż barierki postawili, bo i na muzyków byśmy wpadali.
Wykrzyczałem się, trochę poskakałem więc wieczór bardzo udany. Co tu gadać, Armia potrafi zaczarować publikę i na dużej sali koncertowej i w niewielkim klubie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz