Zofia
Stryjeńska, osoba nietuzinkowa, uznana artysta dwudziestolecia
międzywojennego, wszechstronnie uzdolniona (malarstwo, grafika,
ilustracje książkowe, projektantka zabawek, tkanin dekoracyjnych),
przebojowa, odważna, ryzykantka. Kobieta-artystka.
Wkracza
na scenę ubrana w męski strój, z miękkim wąsikiem nad ponętną
wargą, a za nią na ekranie widzimy współczesne wnętrza Akademii
Sztuk Pięknych w Monachium. Od tego zaczyna swoją opowieść Zofia
Stryjeńska (w tej roli Dorota Landowska), która kolejnymi odsłonami
ukazuje nam barwne życie tej kobiety. Kobiety, która kochała
sztukę do tego stopnia, że w przebraniu, pod fałszywym nazwiskiem
przez rok zdołała studiować w ASP w Monachium, choć wówczas nie
mogły tam studiować kobiety. A jej się udało i nie, nie wyrzucono
jej stamtąd, sama odeszła bojąc się rozpoznania. Jest to zarówno
jej zwycięstwo jak i porażka. Ale jest wolna. Jest niezależna.
A
my wraz z nią zaczynamy podróż po miejscach, w których żyła,
kochała, cierpiała, a w tle, na ekranie widzimy te miejsca w
czasach współczesnych. Monachium, Paryż, Genewa. Kobieta-artystka
w wiecznym rozdarciu między mężczyznami, z którymi usiłowała
stworzyć dom, a potrzebą odizolowania, samotności w czasie gdy
tworzyła. Opowieść o barwnym ptaku, który marzy o wolności, chce
żyć po swojemu i śpiewać własną pieśń. Walczy o to, ale
częściej przegrywa niż wygrywa. W patriarchalnym świecie w jakim
żyła jej pęd do wolności mógł uchodzić za szaleństwo, z czego
skwapliwie korzystał jej pierwszy mąż – Karol Stryjeński
umieszczając ją dwa razy w zakładzie zamkniętym. Tworząc
zatracała się całkowicie w tym co robi, nie istniał dla niej
świat zewnętrzny, mąż, rodzina, przyjaciele. Kiedy wracała po
wykonanym zadaniu odrzucała wszelkie ideologie, nie garnęła się
do polityki, nie interesowały ją codzienne sprawy domowe. Chciała
żyć, chciała tworzyć, chciała kochać i być kochana. Nie
wychodziło. To były czasy nie dla niej, mężczyźni nie tacy, a na
horyzoncie II wojna światowa. Społeczeństwo jej nie kochało, nie
rozumiało… bo jak można zrozumieć matkę oddającą swoje dzieci
na wychowanie bratowej. A dla niej miłość do męża, miłość do
dzieci i miłość do sztuki było jednakowo warte. A nie chciało
się zazębić bez zgrzytu, więc walczyła o jedno, drugie i trzecie
chaotycznie, bez zastanowienia, impulsywnie, co w niej samej
powodowało konflikt wewnętrzny, przyprawiało o obłęd.
Stryjeńska
to artystka z nerwami na wierzchu, pełna emocji i wzburzeń. Jak
kocha to do zatracenia, jak pracuje to na zatracenie. I taką
Stryjeńską przedstawia nam Dorota Landowska. Gra jak nawiedzona,
płynie niemal w powietrzu mówiąc o miłości i sztuce, by zaraz
potem wpaść w otchłań depresji, swoich strachów czy szaleństwa.
I wciąga widzów w tę podróż po własnym życiu, po własnych
uczuciach i emocjach. A my siedzimy cichutko, wtopieni w krzesła,
rozedrgani emocjami, zatrzymując oddech. I dopiero po skończonym
spektaklu podziwiamy małą a wielką kobietę. I Stryjeńską i
Landowską. Jedną za śmiałość w dążeniu do życia po swojemu,
drugą za umiejętność pokazania jej. Piękna gra. Piękna!
Polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz