Styczeń postanowiłem skończyć na luzie, porządkuję sobie notki, jest parę dobrych filmów, nadrabiam zaległości oscarowe, może uda się jeszcze jakiś wypad do kina np. na Kosa. Książek też kilka się nazbierało, nawet teatralnie mam zaległości do opisania, tylko z muzyką jakoś nie mam serca, by czegoś słuchać w całości i potem jeszcze o tym pisać. Ale w lutym obiecuję że z czymś wrócę.
A dziś Jack Reacher. Cholera, dopiero gdy widzisz Alana Ritchsona, obraz jaki miałeś po lekturze powieści Lee Childa układa się jakoś w całość. Tom Cruise? Wolne żarty. Od początku ten bohater miał być właśnie taki: mocny, mało skomplikowany, skuteczny i honorowy. Mniej biega, raczej walczy. I woli przywalić niż strzelać w plecy.
Oglądanie dwóch sezonów serialu to przyjemność trochę przenosząca nas dwie albo i trzy dekady wstecz, gdy królowały właśnie takie produkcje, gdzie scenariusz nie jest skomplikowany, koniec jest przewidywalny, ale i tak ma się frajdę z obserwowania jak kolejne złole dostają wycisk.
I choć to serial, przy którym można robić jakieś zupełnie inne rzeczy, śledząc akcję jedynie zerkając albo słuchają, bo stracisz niewiele, nie odbiera to nam frajdy. Panie będą zachwycać się jego sylwetką, panów będzie fascynował jego dość swobodny stosunek do rzeczy (jak najmniej swoich, a jak potrzeba używam cudzych), a wszyscy pewnie będą w napięciu czekać na finał, w którym wreszcie ręka sprawiedliwości dopadnie wszystkich co do jednego. Ilu wcześniej zginie tych dobrych, to rzecz która wpływa na budowanie napięcia i poziom wściekłości/determinacji głównego bohatera.
Pierwszy sezon to trochę działanie samotnego wilka, który dopiero zdobywa zaufanie pewnej młodej policjantki i jej przełożonego, w drugim Reacher działa z członkami swojego byłego oddziału wojskowego. Niezależnie jednak ile postaci jest wokół niego i jak byliby sympatyczni, to i tak on kradnie prawie całą uwagę. I jego się zapamięta. Może nie tyle jakieś odzywki, które bawią, ale to szybko ulatuje, ale ten wygląd - cholera, gdzie by nie wszedł natychmiast wyczuwa się wiszącą w powietrzu groźbę - spróbuj go wkurzyć, a będziesz żałował.
Wolę pierwszy sezon, bo wydaje mi się mniej przegięty, końcówka w drugim poziomem absurdu przekracza nawet to co fundowano nam w filmach o Bondzie. Generalnie - dobre kino akcji w starym stylu. Więcej mordobicia niż pościgów, strzelanin (choć trochę tego w finale) i kombinowania. Ma być prosto. I jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz