czwartek, 27 stycznia 2022

Odrobinę napięcia, czyli Ciche miejsce 2, Wyrok bez winy, Zatruta róża

Seans kolejnego sezonu After Life przypomniał mi czemu kocham ten serial. Ale ponieważ zasada się nie zmienia: o każdy tytule tylko jedna notka, to dziś trzy inne niedawno upolowane filmu.
Na początek Ciche Miejsca, odsłona druga. Pierwsza była świetna, zaskakująca, kontynuacja pod tym względem nie ma już tej siły, ale nadal ma dobre momenty i stanowi całkiem udany seans.
Najbardziej wrażenie robią chyba te sceny, które pokazują świat głuchoniemych, gdzie odcinani jesteśmy od dźwięków. Jak wtedy rozpoznać zagrożenie, jak się przed nim uchronić? Jak pamiętacie jego źródłem są obcy, którzy zabijają ludzi, ale mają słaby wzrok, kierują się jedynie słuchem. Ci którzy przeżyli wypracowali więc szereg sposobów na to, by się przed nimi chronić.


Tylko jak to zrobić z malutkim dzieckiem? Evelyn (Emily Blant) wyrusza ze swoją gromadką na poszukiwanie lepszego schronienia. Wydaje się dobrze przygotowana, ale przecież wiadomo, że tu trudno przewidzieć wszystko. Niezłe tempo choć jak dla mnie ciekawsze niż sceny akcji i jatki, którą realizowany potwory, są te momenty gdy próbujesz jeszcze z nadzieją obok nich się przekraść. Bez zaskoczenia, ale ogląda się fajnie.


Filmy takie jak Wyrok bez winy to taki seans prawie familijny - ciekawy temat, proces sądowy, który mógłby dostarczyć napięcia niczym najlepszy thriller Grishama, a wykonanie (i scenariusz i gra) jest na poziomie prawie telenoweli. Przewidywalnie i dość płaskie. Ani przemiana adwokata bez serca, który nagle zostaje zmuszony do prowadzenia sprawy pro bono, ani zagrożenie ze strony bezlitosnego przeciwnika, który chwyta się wszystkich metod, ani nawet portret psychologiczny głównego bohatera, kompletnie nie przekonują.
Dodajmy jednak, że potencjał był. Oto młody chłopak, który nie potrafi panować nad swoją agresją, ma duże problemy w kontaktach społecznych, postanawia oskarżyć firmę, która umieszczała go w kolejnych rodzinach zastępczych, nie próbując mu pomóc, ale fundując kolejne traumy (m.in. wykorzystywanie seksualne). Ciekawe rozwiązanie, które w Stanach działa chyba nawet w resocjalizacji (też prywatne firmy), okazuje się, że nie może być bez kontroli. W końcu jeżeli za każde umieszczenie w rodzinie dostaje się od rządu pieniądze, to dziecko staje się przedmiotem, które można przenosić nawet ileś razy, bo to dodatkowy zarobek. Im więcej trudności, tym dla nich lepiej. Chore, nie?
W filmie poza "nawróconym" adwokatem, który dotąd pracował właśnie tylko dla bogaczy i wielkich firm, mamy jeszcze dobre sędziego, który postanawia, by chłopak w procesie dostał jak najwięcej wsparcia. Dawid i Goliat. Ile razy to już widzieliśmy? Tym razem niedosyt.

Przy seansie "Zatrutej róży" ręce mi coraz bardzie opadały i myślałem sobie: jak można to tak bardzo schrzanić. Ja wiem, że obecność Freemana nie gwarantuje dobrego filmu, a Travolta nigdy jakimś wielkim aktorem nie był, natomiast z tego scenariusza można naprawdę było wyciągnąć więcej. Przecież to klimat bliski kultowemu "Chinatown" Polańskiego - samotny detektyw, tajemnica, mała społeczność, w której coś się ukrywa, kobieta, która może mieć klucz do całej sprawy... Niektóre sceny nawet muzyką i zdjęciami nawiązują do tamtego obrazu. Po chwili następuje jednak skręt w stronę kina klasy B, tyle że zamiast herosa mamy znudzonego podstarzałego pierdziela (fatalnie wygląda nie ma co ukrywać), który tylko snuje się po ekranie, a pod koniec trochę postrzela cudem trafiając wszystkich, samemu nie dostając kulki.
Ani to klimat noir, ani dobry kryminał. Nuda, i tyle.
Szkoda czasu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz