wtorek, 4 stycznia 2022

Czarna bandera - Jacek Komuda, czyli historie pachnące rumem i z duchami w tle

W ubiegłym roku przypominałem sobie trochę Pilipiuka, w planach Kres, a styczeń w pociągach zacząłem od Jacka Komudy - mam wrażenie, że przy serialu znowu będzie o nim głośno. Ale dziś nie Rzeczpospolita szlachecka, a stare dobre historie pirackie. Takie o skarbach, wspaniałych łupach i statkach widmo, które czekają na twoją duszę. I o facetach, którzy swoje życie wydawałoby się mają za nic, ale jednak pewnych rzeczy się lękają.
Ot, fajne czytadło, które szybko się połyka, zwłaszcza, że to nie jedna powieść, tylko zbiór opowiadań. To zaleta, ale i jednocześnie wada, bo czytelnik nie znajdzie bohaterów, których jakoś na dłużej by polubił. Zresztą, może lepiej, skoro większość z nich źle kończy?
Gdyby nie rum, zamtuzy i język używany przez te postacie, można by powiedzieć bowiem, że to bajeczki z morałem, gdzie chciwość, głupota, przemoc, prędzej czy później zostaną ukarane. Jak nie drogą sprawiedliwości formalnej, z której często piraci raczej się śmiali, to sam los da im prztyczka w nos, skazując na męki w strachu gorszym niż ten, który przeżywały ich ofiary. Tak serio, to oczywiście nie są bajki, chyba że takie dla dorosłych: z duchami i z pokręconymi zakończeniami, żeby nie było miło. W prawie każdym opowiadaniu jest też jakiś element fantastyczny, więc to takie połączenie dla tych, którzy Fabrykę Słów jednak kojarzą dość jednoznacznie i raczej historii marynistycznych mogli by nie przełknąć.
Trochę wulgarne, ale przecież piraci to nie są grzeczni chłopcy. Jest nutka awanturnicza, są przygody, zawsze jednak pojawia się motyw zagrożenia, jakiejś tajemnicy i przekleństwa, które po kolei dopada kolejnych załogantów. Bez większych zaskoczeń, ale całkiem sympatyczne. Szkoda jedynie, że tam gdzie pojawia się już szansa na zbudowanie fajnego klimatu, wszystko szybko się kończy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz