Najpierw nuda dyżurów, narzekanie na to, że jeszcze tyle służby im zostało, rozmowy, kłótnie, czyli to czego zwykle w filmach o wojnie nie widzimy. A potem od połowy filmu nokaut. Bo inaczej nie można nazwać tego co widzimy. Nie wiesz skąd lecą kule, bo wróg jest wszędzie dookoła. Koledzy wokół ciebie padają niczym muchy, a ty nie masz się gdzie ukryć. Niewiele w tym heroizmu, choć twórcy kończą film na dużym poziomie patosu. Rozumiem, że to historia autentyczna, więc próbują oddać jakoś cześć tym, którzy polegli i tym, którzy wykazali się bohaterstwem, dlatego nie kręcę nosem. Ale to co zapamiętam to przede wszystkim to co widzimy wcześniej.
Epizod w Kamdesh, czyli w amerykańskim posterunku w górach Afganistanu okrzyknięto najbardziej krwawym starciem w historii wojny w tym kraju. Garstka żołnierzy, którym dowódcy kazali siedzieć mimo, iż położenie bazy w dolinie otoczonej mało przyjaznymi wioskami, musiała przez pół dnia stawić czoła potężnemu atakowi Talibów, którzy mimo słabszego uzbrojenia, totalnie zaskoczyli Amerykanów.
Koszmar tego ataku pokazany został bardzo realnie, tu nie ma szukania pomysłu na efektowne zdjęcia, czy podkręcanie napięcia muzyką. Jest chaos, jest krew, pot i łzy. Wybuchy i strzały, które padają dookoła i ich ofiary, równie gęsto ścielące ziemię. Podobnie jak wcześniejsza bezczynność, to jest dowód na realizm i to jest właśnie siłą tego obrazu. To jednak rzecz przede wszystkim dla fanów gatunku, trudno mówić o sile fabularnej tej historii, bo otrzymujemy szereg portretów ludzi, których nawet nie zdążymy lepiej poznać, trudno się jakoś emocjonować ludźmi, skoro ich nie identyfikujesz - są dla nas w większości anonimowi. Bardziej więc chodzi o postawy, reakcje w obliczu zagrożenia, a nie o konkretnych ludzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz