Od kilku dni cieszę się nowym zakupem - stylizowanym na starą skrzynkę radiową zestawem do odtwarzania muzyki i wreszcie mogłem ściągnąć po wielu latach płyty ze strychu. O rany! Ileż tam skarbów. A ile dziwnych rzeczy, o których zapomniałem... Polska muzyka alternatywna i rzeczy nie wznawiane, jakieś klasyki wydawane jeszcze przez sowiecką Melodię, pierwsze rzeczy zagraniczne, które zdobywało się albo na giełdach albo zdaje się w sklepie Tonpressu. Nawet na CD potem już nigdy nie upolowałem pewnych tytułów. Wśród nich np. tego dziwactwa. Po blisko 40 latach brzmi chwilami może i zabawnie, ale wciąż zaskakuje połączeniami i odwagą z jaką funduje się tą mieszankę słuchaczom. Muzyka elektroniczna, taneczna, chwilami bardzo przypominająca wczesne Depeche Mode - i owszem. Ale do tego dodajcie całkiem poważne teksty i masę odjechanych pomysłów, które raczej nie dodawały tej muzyce popularności w dyskotekach. Zgrzyty, dziecinne chórki, przeszkadzajki, sprzężenia... Punkowa energia. Do tego ten bardzo dziwny wokal... Pierwszy raz usłyszałem o Franku Toveyu (bo Fad Gadget to pseudo) chyba u Kaczkowskiego i potem trafiłem ten czarny krążek. Tyle lat go nie słuchałem (pewnie około 30), a gdy tylko płytę odpaliłem od razu wróciły te melodie i zaczęło się nucenie.
Na krążku pojawia się też Alison Moyet, a że przeżywałem wtedy okres fascynacji m.in. Yazoo, to był dodatkowy impuls by płytę kupić. Jej głos jest raczej w tle, całość to jednak popis Toveya, jego pomysły. Freak, choć na krążku nie aż tak wielki jak na koncertach, nie zrobił takiej kariery jak Martin Gore i jego koledzy, choć startowali raczej jako jego support. Zmarł dość młodo, pewnie jeszcze wiele mógł nagrać, ale to postać, do której twórczości warto wracać, bo inspirował kolejne kapele...
Świetny krążek, pełen ciekawych kawałków (w większości bardzo melodyjnych, tanecznych), ale czuć w nim duszę, chęć poszukiwania, eksperymentowania, a nie tworzenia banalnych piosenek, czy silenia się na wypromowanie przeboju radiowego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz