A przecież oglądając ładnych parę lat temu Excentryków już wtedy zauważyłem, że Bohosiewicz całkiem fajnie radzi sobie z jazzem i swingiem. Uważałem jednak, że to takie aktorskie wyzwanie, okazuje się jednak, że to był początek innego rodzaju kariery, bo Sonia ma za sobą już trochę koncertów. A teraz i płytę.
Są tu piosenki śpiewane przez Marylin Monroe, ale i kilka standardów jazzowych znanych bardziej z innych wykonań. Płyta zachwyca nie tylko od strony wokalnej, ale i rozbudowanych aranży - w sumie to zawsze kręciło mnie na starych filmach - duże big bandy, z rozbudowaną sekcją dętą, robią wrażenie nawet na tych, którzy za jazzem nie przepadają. Jest w tym rozmach, jest rytm, ale i zabawa, gdy raz na jakiś czas z grupy wychodzi z solówką jeden z muzyków, a inni w tym czasie robią mu tło, nic a nic nie gubiąc z melodii. Do tego trzeba umiejętności, ale trzeba to też czuć, włożyć w to trochę serca.
O ile niektóre z tych numerów znamy jakby w bardziej kameralnych wersjach, tu wszystkie brzmią właśnie w wykonaniu całego rozbudowanego zespołu, który staje się równie ważny jak i sama wokalistka. Jej głos jest ciekawy, choć jak dla mnie chwilami zbyt ostry, zbyt zdecydowany, brakuje ulotności jaka czasem by bardziej pasowała. Czuć jednak sporą pracę włożoną w to, by jazzową wokalistką zostać i za to należą się brawa, bo nie ma w tym sztuczności ani robienia czegoś na siłę.
Przyjemne dla ucha, choć pewnie to materiał, który spodoba się głównie fanom jazzu. A skoro nawet ja, choć znawcą nie jestem, nad współczesne wersje przedkładam oryginały, o ile nie wnoszą nic super odkrywczego, to pewnie miłośnicy jazzu będą mieli podobne odczucia. Warto jednak spróbować.
I może jednak ktoś, kto dotąd takiej muzyki nie słuchał też złapie bakcyla?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz