Wciąż odkładam lekturę powieści Annie Ernaux, o której tak głośno po uzyskaniu nagrody Nobla i prawdę mówiąc po tym filmie jeszcze bardziej chyba skłaniam się ku temu, by się nie spieszyć. Może to trochę wynika to z obawy, na ile odnajdę się w jej autobiograficznych wspomnieniach i dokonywanych wyborach. Dziś, gdy w większości krajów europejskich prawo do aborcji wydaje się czymś oczywistym, a prawa kobiet są nawet na ustach mężczyzn, sylwetki tych, które walczyły pół wieku temu, urastają na bohaterki i symbole. Oglądając jednak filmy takie jak "Zdarzyło się", który wykorzystuje elementy z jej biografii, czasem zastanawiam się ile w tych historiach jest świadomego feminizmu, a ile po prostu przypadku, poddania się biegowi wydarzeń, strachu... Przesadzam? Oczywiście, gdy porównamy bohaterkę z jej rówieśniczkami, one wydają się jeszcze bardziej zastraszone rzeczywistością, na czym jednak polega jej bunt? Na tym, że imprezuje, że sypia z facetami, a potem jest zdziwiona że zaszła w ciążę? W latach 60 prawo jest surowe, ale ona jest zdecydowana: zrobi wszystko by pozbyć się "kłopotu". Chce studiować, a wydaje jej się, że dziecko jej to uniemożliwi. Widzi to jako koniec swojego życia i marzeń - w końcu rodzice z małego miasteczka, nie po to inwestują w jej studia, by teraz pogodzić się z tym, że nie sprostała ich planom.
W Polsce, gdy wciąż toczy się spór wokół prób zaostrzenia lub złagodzenia przepisów, ten obraz może być szczególnie ważny, uświadamiając że możemy za chwilę znaleźć się w rzeczywistości jak sprzed 60 lat. Zamiast wsparcia, zakazy i strach. Czy istnieje sposób na rozwiązanie tej sytuacji.
Film mocny, naturalistyczny, ale dziwnie chłodny od strony emocjonalnej. Może to mnie w nim tak bardzo drażniło?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz