poniedziałek, 27 lutego 2023

Wzrusz moje serce, czyli fantazje czy marazm codzienności

Jedna z ostatnich premier w warszawskim Teatrze Ateneum na Notatniku w dwugłosie:

Wzrusz moje serce Hanocha Levina to spektakl codzienności, byle jakości, bierności i codziennego trwającego przez lata przyzwyczajenia.
Marność nad marnościami ciśnie się widzowi na usta. Atrakcyjna kobieta mająca zbyt wielkie serce żeby kochać jednego mężczyznę i Sędzia Lamka - nieporadny życiowo i uczuciowo zagubiony mężczyzna, zapatrzony bez pamięci w Niej, jako tej jedynej. Upierdliwy, wierny i można nawet pokusić się o stwierdzenie że uprawiający stalking. Ona daje mu uwagę raz w tygodniu - w każdą sobotę spotykają się wieczorem, zawsze o tej samej godzinie – pytanie po co? Czemu ona to robi? Z litości dla niego? Dla podbudowania własnego ego? On żyje od spotkania do spotkania, kompletnie zauroczony, wręcz w fazie manii prześladowczej. Przez jej życie przewijają się tabuny mężczyzn, nie pozostają jednak na długo. Tylko On sędzia Lamka trwa niezmiennie, wierząc że to miłość, ta prawdziwa, wymarzona.
I druga para równie mocno poruszająca struny serca widza, jeśli nie bardziej nawet dająca do myślenia  to kobieta – Jako Taka i jej mąż Pszoniak. Miłość z przyzwyczajenia, przez zasiedzenie. Każdy dzień taki sam, byle jaki. Ich życie porusza w odbiorcy pytanie: jak jest z jego własnym życiem, czy też to tak wygląda? Każe się nad tym zastanowić, zatrzymać.

Rutyna codzienności, nieudana próba ucieczki od niej, ponowny powrót do tego co niechciane, ale mimo wszystko bliskie bo dobrze znane. Bohater próbuje wyjść poza swoją strefę komfortu (ucieczka Pszoniaka od żony) jednak potem się poddaje. Wraca do rutyny, kłótni, szarej i nijakiej codzienności , bo lepsze to niż podjęcie działań, które mogą nieść ze sobą ryzyko wpadnięcia w spiralę problemów, z którymi nie będziemy umieli sobie poradzić.
Spektakl mimo że nie łatwy w odbiorze i wręcz depresyjny przemawia do widza, wciąga go w ruch myśli. Dotyka, porusza tą właśnie byle jakością , codziennością, pospolitością. Byle jakie życie, byle jaka  praca, byle jakie małżeństwo, codzienność też byle jaka. I nikt tego nie zmienia. Bohaterowie tkwią w tym co zadaje im ból, cierpienie, ale nie podejmując walki o zmianę. Coś nas uwiera, coś nam doskwiera, unieszczęśliwia, nie zmieniamy tego jednak z obawy przed porażką. Czasami buntujemy się, poruszamy z fasad codzienności ale tylko nieliczni zmieniają swoje życie, reszta wraca do tego co znajome, codzienne, byle jakie.
Bohaterowie mimo tego ze momentami powodują w nas uczucie złości i zniechęcenia to wzruszają nasze serca tą swoją naiwnością i niedoskonałością. Widz jest w stanie łatwo się z nimi utożsamić, wejść w ich skórę. Ich życie odzwierciedla życie wielu z nas. Gdy szare, byle jakie życie nie daje nam energii do zmiany, nie prowokuje do działania, nie mamy bazy do zmiany, nie mamy motywacji do podjęcia walki o swoje lepsze jutro. A codzienny kierat nasz więzi i ogranicza.
Polecam spektakl, to dobry początek do własnych przemyśleń i wyzwoleń
Aneta

***

Ona to artystka, a przynajmniej tak ją kreuje zapatrzony w nią Lamka, ignorując to, że zamiast wielkich scen, skazana jest na śpiewanie do kotleta, a potem już nawet na pracę zwykłej kelnerki. Idealizuje ją, bo przecież jest jedną z niewielu radości w jego szarym życiu. Czeka na spotkania z nią raz w tygodniu, mógłby o niej opowiadać godzinami o tym jaka jest wspaniała i jak docenia jego miłość. I choć jego przyjaciel widzi, że to nie do końca prawda, wciąż zaprzecza temu, że coś może być nie tak, że ona kochać może kogoś innego. Prędzej się pokłóci z przyjacielem, obrazi, wyzwie na pojedynek, niż przyzna, że stracił coś tak bardzo dla siebie cennego. 

fot. Krzysztof Bieliński
Wydawać się może naiwny, wręcz głupi, budzić śmiech, ten szybko jednak zamiera widzom w gardłach. Czy ktokolwiek tu jest szczęśliwy? Każdy ma marzenia, oszukuje sam siebie, że to co przeżywa właśnie do nich prowadzi albo właśnie już je osiągnął. Bo jaki jest inny wybór? Przyznać się przed samym sobą do porażki, przyjąć coś co tłamsi, męczy, ogranicza, jako stan idealny? Nie każdy to potrafi i prędzej czy później może dojść do głosu pragnienie ucieczki. Wybór pomiędzy fantazją, a marazmem codzienności wcale nie jest łatwy.


 

Hanoch Levin, dramatopisarz izraelski, potrafi sprawić, że nawet nie czując większej sympatii do bohaterów, mamy dla nich empatię. Trochę ta sztuka przypominała mi dramaty Głowackiego albo sztuki Woody'ego Allena - śmiech przeplata się z goryczą, delikatność z przemocą, a widz, choć ogląda historię wypełnioną codziennością, zadaje sobie pytania o sprawy uniwersalne. W tym przypadku motywem przewodnim jest ślepe trwanie przy swoich głębokich uczuciach, choć nikt, łącznie z ich obiektem tego nie rozumie i wyśmiewa. Miłość podobno wszystko zniesie. U schyłku życia ceni się jedynie ją i nic więcej. Tylko czy jeżeli jest jednostronna, wciąż jest miłością?
 
Sztuka raczej dość kameralna, myślę że dla bardziej wytrawnego niż masowego widza. W głównych rolach możemy zobaczyć: Łukasza Simlata (sędzia Lamka), Julię Kijowską (Lalalala i Jako-Taka), Grzegorza Damięckiego (Pszoniak).    

Robert

Sztukę przełożył Michał Handelzalc. Reżyseria - Artur Tyszkiewicz. Scenografię i kostiumy zaprojektowała Justyna Elminowska. Muzyka - Jacek Grudzień i Piotr Maślanka (perkusja na żywo). Za reżyserię świateł odpowiada Karolina Gębska. Ruch sceniczny opracowała Ilona Molka.

Występują: Julia Kijowska (Lalalala / Jako-taka), Grzegorz Damięcki (Pszoniak), Łukasz Simlat (Sędzia Lamka), Janusz Łagodziński (Charuz Farduchi), Jan Wieteska (Tatarela / Nazim Bej / Łabędzie), Paweł Gasztołd-Wierzbicki (Lupac Babic / Łabędzie) i Jakub Pruski (Chorchechelito).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz