Pewne zaległości z notkami, ale i roboty sporo, więc dziś krótko |(a przynajmniej taki jest plan). Mrs. America nie zachwyca specjalnie ani fabułą, ani grą aktorską, opowiada za to o ciekawej (i chyba mało znanej) batalii w USA z lat 70, w której starli się nie tylko demokraci i republikanie, ale przede wszystkim organizacje kobiece. Z jednej strony ruchy feministyczne, z drugiej różne ugrupowania konserwatywne. O co szła walka? O poprawkę do konstytucji, gwarantującą kobietom równe prawa. Dziś może wydawać się to sprawą dość oczywistą, ale przecież nadal mamy takie środowiska, które doszukują się w różnych sensownych deklaracjach mających na celu ochronę słabszych, drugiego albo i trzeciego dna. Tam było podobnie i choć batalia wydawała się na finiszu, w sensie formalnym trwa do dziś, bo poprawka do chwili obecnej nie weszła do konstytucji. Wymóg, by została przyjęta przez wszystkie stany, okazał się przeszkodą nie do przebycia - wtedy zabrakło jedynie kilku, potem na jakiś czas demokraci utracili przewagę w kongresie i chyba zabrakło motywacji na nową walkę. A i same organizacje skupiły się chyba na sprawach praktycznych, a nie deklaracjach.
Serial jest fabularyzowanym zapisem tamtych wydarzeń, ciągiem spotkań, narad, kongresów, rozmów po obu stronach. To co w nim mogłoby być najciekawsze, czyli pogłębione portrety zaangażowanych kobiet trochę rozczarowują, scenariusz skupia się na pokazywania działalności, jedynie delikatnie zarysowując tło, czy życie prywatne. Czuje się za to emocje jakie towarzyszyły jednej i drugiej stronie - to rzeczywiście ogląda się z ciekawością.
Na pewno uderzają dwie rzeczy - pierwsza jest dość oczywista, czyli sympatie twórców do jednej strony - konserwatystki pokazywane są jako dwulicowe, zaślepione, zaściankowe i po prostu niesympatyczne. Do tego przyzwyczaił nas nie tylko Netflix, czy HBO i można tylko wzdychać, że toporność wynikająca z jednostronności czasem jest tak toporna i wcale nie czyni filmu lepszym. Jest jednak jedna ciekawa rzecz - patriarchalność pokazywanego świata. I dotyczy to nie tylko środowisk konserwatywnych, w których marzenia i ambicje kobiet są trochę tłamszone, nie dotyczy to również tylko świata polityki, gdzie deklaracje w sprawach równouprawnienia traktowane są jak kolejna kiełbasa wyborcza i deklaracja, która niewiele kosztuje. Również feministki, pozujące na silne i niezależne niejeden raz muszą przełknąć gorzka pigułkę, zderzając się z koniecznością wyborów: kariera, pieniądze albo zasady i przekonania.
Choć minęło ponad 40 lat i sporo spraw się zmieniło, to nadal postulaty mówiące o prawach kobiet są przez różne środowiska lekceważone i nazywane biciem piany. I to chyba największa przyjemność z oglądania tego serialu: posłuchanie argumentów i doświadczenie tej energii, która napędzała kobiety do budowania świata lepszego dla kolejnego pokolenia, do zmian. Niezależnie od tego której strony argumenty Wam bliższe - warto się w nie wsłuchać.
Może i dość monotonne, mimo wszystko polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz