"Obywatel Kane". Film legenda. Produkcja, do której można wracać i wciąż na nowo odkrywać. Nie tak dawno w mocny sposób pojawiła się w czytanej książce (Chabon), a teraz powraca w filmie Davida Finchera. I oto kolejna okazja by zerknąć na to co pojawiło się w tegorocznych Oscarach.
Ten reżyser nie raz już udowadniał, że ma swoją wizję i nie specjalnie przejmuje się oczekiwaniami widzów. I znowu robi film, który nie jest łatwy w odbiorze, dość chaotyczny w warstwie scenariuszowej, rozbudowany, ale przecież w dwie godziny trudno zmieścić wszystko co by się chciało o kimś opowiedzieć. Ale po raz kolejny robi też film, który robi kapitalne wrażenie w dopracowaniu detali, spójności, w atmosferze. A genialna rola Gary’ego Oldmana, wcielającego się w postać Hermana Mankiewicza, stanowi wisienkę na torcie.
Ten film to hołd dla dawnego Hollywood, dla ludzi, którzy je tworzyli. Tyle że hołd dużo bardziej gorzki, niż to co zrobił nie tak dawno Tarantino. Kulisy powstawania scenariusza do filmu, który potem stanie sie kultowy, nazwany zostanie dziełem życia Orsona Wellesa (wtedy raptem dwudziestoczterolatka), są bowiem nie tylko fascynujące, ale i dość smutne. Nikt nie wierzył, że to się uda. Gdy już scenariusz zaczął krążyć między ludźmi, nikt nie dawał szans, żeby ten film powstał, potem naprawdę uruchomiono wobec jego twórców potężną artylerię... A jednak się udało.
W centrum niby jest właśnie ten wyjątkowy film, ale tak naprawdę to historia o samym Manku, człowieku, który choć z początku w towarzystwie był mile widziany (jako błazen), potem potrafił stać się persona non grata. Wypalony scenarzysta, alkoholik, hazardzista. Jak komuś takiemu powierzyć pracę nad czymś poważnym? Jak mu zaufać? Może potraktować jako więźnia - zmuszając do pracy?
Inscenizacyjnie duże brawa - zdjęcia i atmosfera są kapitalne. Oldman jak zwykle genialny. Brakuje jednak w tym filmie umiejętnie poprowadzonej intrygi, w którą widz od początku mógłby wejść. Musimy zbierać sobie te sceny po kawałeczku, by zbudować własną wizję tego co kierowało bohaterem, manewrując między kwestiami finansowymi, politycznymi, osobistymi urazami czy chęcią zemsty.
To co tu najciekawsze wyłapuje się jakby trochę pomiędzy scenami i dialogami. Czy można ufać w to co widzimy na ekranie? Ile w tym prawdy, a ile kreacji rzeczywistości? I to dla mnie w Manku było najważniejsze - odpowiedź na pytanie czemu tak naprawdę to co napisał okazało się najlepszym scenariuszem w jego życiu. Włożył w to całego siebie - całe swoje emocje, całe serce i nie pozwolił sobie na żadne ustępstwa, mimo nacisków. A to przecież rzadkość.
Szkoda, że tej produkcji nie zobaczymy w kinach, ale dobrze, że Netflix zaufał Fincherowi i pozwolił mu na pełną swobodę artystyczną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz