Co prawda po notce o Marsjaninie mam ochotę kontynuować klimaty Sci-Fi, ale to może jutro. A na dziś kolejna premiera z tego tygodnia.
Mam wrażenie, że oglądam coraz więcej polskiego kina i to często są rzeczy na naprawdę dobrym poziomie. O "Chemii" usłyszycie m.in. że to najpiękniejszy polski film o miłości, ale ponieważ informacja o tym, iż scenariusz został zainspirowany walką z rakiem Magdaleny Prokopowicz (twórczyni Fundacji Rak&Roll) jest chyba wszystkim znana, wielu moich znajomych powiedziało, że nie chce oglądać smutnej historii i się dołować. Czyżby skojarzenie: miłość = happy end tak mocno utrwaliło nam się w głowie? Zapomnieliśmy o wzruszeniach naszych mam np. na Love story?
Mam wrażenie, że oglądam coraz więcej polskiego kina i to często są rzeczy na naprawdę dobrym poziomie. O "Chemii" usłyszycie m.in. że to najpiękniejszy polski film o miłości, ale ponieważ informacja o tym, iż scenariusz został zainspirowany walką z rakiem Magdaleny Prokopowicz (twórczyni Fundacji Rak&Roll) jest chyba wszystkim znana, wielu moich znajomych powiedziało, że nie chce oglądać smutnej historii i się dołować. Czyżby skojarzenie: miłość = happy end tak mocno utrwaliło nam się w głowie? Zapomnieliśmy o wzruszeniach naszych mam np. na Love story?
Dla mnie "Chemie" jest nie tylko filmem o szalonym uczuciu, o miłości, która musi przejść przez ciężką próbę, ale przede wszystkim o walce. Walce z chorobą, ze zwątpieniem, z bezsilnością, z egoizmem, z lękiem, z pragnieniem wygodnego życia. Żyć, czy się poddać - to pytanie przewija się prawie przez cały film.
Bo cierpienie boli bardziej niż śmierć. Bo odchodzenie kogoś bliskiego ciągnie za sobą nieuniknione konsekwencje.
Można by ten film podzielić na dwie połowy - tę bardzie radosną, gdy jeszcze oboje mają nadzieję, że ich uczucie przezwycięży wszystko oraz tę cięższą, do granic szczerości bolesną, gdzie wszystko się sypie i wydaje się, że każdy już żyje osobno, że tylko się ranią. Bartosz Propokopowicz (znany raczej jako operator, a prywatnie mąż p. Magdaleny) nakręcił film osobisty, w którym próbuje opowiedzieć nie tylko o tym co piękne, ale również o tym co trudne. I nie oszczędza w nim również siebie. Bo jeżeli jej wybuchowość, niezrównoważenie można tłumaczyć chorobą, to jego niedojrzałość czasem aż wkurza.
Czy w tej historii jest nadzieja? Tak - mimo wszystko tak. Bo te kilka lat spędzonych z dzieckiem, gdy wszyscy odradzali jego urodzenie, te wszystkie chwile szczęścia są po prostu bezcenne. Czy można je skreślić i powiedzieć: lepiej byłoby...? Wiele osób zmaga się z poczuciem pustki, bezsensu (patrz początek filmu), a tu jednak mocno wybrzmiewają te wszystkie wydawałoby się szalone decyzje i pomysły. Warto żyć. Czerpać garściami póki się da. Zarażać innych optymizmem. Nie dać się chorobie i własnym lękom, kompleksom (szkoda, że ten wątek działań dla innych amazonek nie został tu zaznaczony mocniej)...
Miłość w cieniu choroby. Ze wszystkimi blaskami i mrocznymi chwilami. Kino pełne emocji. Czy piękne? Sami oceńcie. Dla mnie niektóre pomysły wizualne były ciekawe (np. pojawianie się obok bohaterów śpiewających wokalistów z Mikromusic), a inne raczej drażniły (np. wstawki animowane). Ciężko ten film oceniać. Bo jeżeli kogoś poruszy, to będzie go oceniał inaczej.
Warto obejrzeć choćby dla roli Agnieszki Żulewskiej, która weszła w tę postać bardzo głęboko.
A dla zainteresowanych link do Fundacji założonej przez bohaterkę - zobaczcie ile fajnego robią.
Mam w planach obejrzeć ten film :) A piosenkę "Bezwładnie" od wczoraj słucham w kółko :)
OdpowiedzUsuńZapowiada się ciężka lektura, ale tak jakoś czuję, że warto wzruszyć się, popłakać, pomyśleć.
OdpowiedzUsuń