Więcej o spektaklu, fotki, kupno biletów - wszystko znajdziecie tu.
Tytułowa „Pieśń nas pieśniami” jest ciekawą propozycją Teatru Żydowskiego na zanurzenie się w falach kultury żydowskiej. Tekst jednego klasyków literatury jidysz, Szolema Alejchema samą Pieśń nad pieśniami, alegorycznie pojmowaną księgę dydaktyczną Starego Testamentu, traktuje jedynie jako punkt wyjścia do głębszych rozważań nad dramatycznym losem człowieka obciążonego swego rodzaju fatum
Sama
Pieśń nad pieśniami jest księgą biblijną dość szczególną,
bo przecież brakuje w niej zupełnie wzmianek o Bogu, narodzie
wybranym czy nawet choćby religii. Opisana w niej historia miłosna
obfituje w zwroty akcji, nawet dramatyczne (oblubienica wszak zostaje
wzięta za prostytutkę i pobita przez straż). W spektaklu
wyreżyserowanym przez Macieja Wojtyszkę następuje całkowite
odwrócenie ról - dramat przeżywa dla odmiany nieszczęśliwie
zakochany mężczyzna. Zabieg ten nadaje Pieśni nad pieśniami
zupełnie inny wymiar lirycznego poematu.
Mało
znane opowiadanie Szolema Alejchema przedstawia piękną, choć
dramatyczną historię miłości mężczyzny do kobiety, której
kochać mu nie wolno. Człowiek ten staje przed nami i w godzinnym
przejmującym wywodzie stara się przekazać nam ogrom swojego
cierpienia. Opowiada o wszystkim - rzeczach błahych i ważnych,
bardzo intymnych i mniej indywidualnych, często jednak
takich, które ranią - jego samego i nas - słuchaczy.
Odarty
z wszelkich złudzeń co do szans miłosnego spełnienia, mężczyzna
opowiada nam szczerze o swoim życiu, o bracie, o wyśnionej Buzi, o
rodzicach, którzy nie pozwolili, by mógł być ze swą ukochaną -
przyrodnią siostrą... Dowiadujemy się, jak bardzo życie przybiło
go, jak musiał uciekać z miasta, by odzyskać spokój, który...
wcale nie nadszedł, jak dalece zmieniły się jego kontakty
rodzicami, odtąd chłodne, wręcz oziębłe, ograniczające się do
przekazywania dziecku pieniędzy, które stają się w pewnym
momencie jedyną nicią łączącą bohaterów życiowego dramatu.
Wszystko to robi na widzach piorunujące wrażenie - głównie
dlatego, że takie historie znamy dobrze, wielu z nas przeżywa je na
co dzień...
Obrazy,
jakie maluje przed nami bohater monodramu, mają bardzo różny
koloryt. Bywają łagodne, wręcz sielankowe, by po chwili
przeobrazić się w pozbawione magii czarne smugi rozedrganego
nieszczęścia... Wspomnienia są niczym rany, rozdrapywane wciąż
od nowa. Fatum nie pozwala na zaznanie szczęścia. Miłość
pozostaje nieodwzajemniona, ba, nawet nieuświadomiona, ukojenia
brak, pod głęboką warstwą słów znajduje się gorące serce,
które mamy zauważyć. I widzimy, choć - momentami - zbyt
dosłownie...
Grający
w spektaklu Jerzy Walczak, wychowanek Studium Aktorskiego przy
Teatrze Żydowskim, buduje swoją rolę opierając się na emocjach.
To zaleta, choć w sytuacji, gdy trzeba przez dłuższy czas utrzymać
zainteresowanie widza, może chwilami nużyć. Wielką osłodą w
takich chwilach może stać się sącząca się co jakiś czas gdzieś
z głębi sceny magiczna żydowska muzyka... Chce się jej słuchać
jeszcze i jeszcze!
Smutno
jest oglądać taki spektakl, w którym bohater jest złamany swoją
samotnością, społecznym i rodzinnym odrzuceniem. Daje nam bolesną
świadomość, że nie warto jest uciekać przed życiem i przed
miłością.
Wymowa
monodramu jest jednoznaczna, jednak jego odbiór nie jest tak
jednostronnie możliwy do sprecyzowania. Jestem kimś, kto kulturę
żydowską ceni i chłonie we wszelkich możliwych przejawach. Nie
robię tego jednak bezrefleksyjnie, dlatego uczciwie powiem, że
nieco irytujące było dla mnie momentami przesadne
infantylizowanie postaci mężczyzny przez grającego go aktora.
Minimalistyczny
monodram okazał się jednakże niewątpliwym sukcesem. Publiczność
wczorajszego spektaklu nagrodziła aktora nie tylko gromkimi
oklaskami, ale też na bieżąco w trakcie przedstawienia komentowała
sztukę m.in. okrzykami wzburzenia lub przerażenia. Zatem –
sukces. Ja jednak chcę więcej! I mam nadzieję, że dostanę, bo
już za kilka dni - kolejna premiera Teatru Żydowskiego! Trzymam
kciuki!
S
No i niewiele mogę dodać. Tekst Pieśni nad pieśniami przeplata się ze wspomnieniami, z westchnieniami, ale i słowami pełnymi goryczy. Bo to nie jest opowieść o miłości szczęśliwej, ale właśnie tej niespełnionej, wyidealizowanej, czystej, ale i nie do osiągnięcia. O tęsknocie za marzeniami, których nie udało się zrealizować. Najpierw rodzące się uczucie krępowane jest więzami rodzinnymi (ona była przygarnięta), potem też mężczyzna nie ma odwagi, by przełamać pewne tabu, presję rodziny i własną nieśmiałość.
Zagrane zostało to w sposób dość minimalistyczny, surowy. Wzrusza, choć i irytuje momentami. Bo trudno przecież słuchać słów i miłości, jeżeli są podszyte smutkiem, żalem, goryczą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz