No tak, obiecałem sobie, że napiszę o "Młodości", a uświadomiłem sobie, że już kilka miesięcy czeka na swoją kolej poprzedni film Paulo Sorrentino. Robi mi się więc przetasowanie w kolejce - w najbliższych dniach książka Dario Fio, bo w końcu jestem całkiem blisko Italii, a potem "Wielkie piękno".
Jadąc dziś przez Alpy uświadomiłem sobie, że to nie tylko tytuł wczorajszy i dzisiejszy kojarzą mi się z tymi okolicami, ale przecież z tegorocznych rzeczy również Sils Maria.
Młodość. Trzeba wyjątkowej przewrotności, by tak zatytułować film o starości, o utracie radości życia i sił do kreacji. Sprawia to jednak, że być może patrzymy na te wszystkie sceny jakie przesuwają się przed naszymi oczyma trochę inaczej. Czy to jest krzyk żalu za utraconą młodością, za przeszłością? Nie do końca przecież. Bohaterowie tego filmu w pewien sposób zdają sobie sprawę z tego, że nieunikniony jest koniec. Czemu, jeżeli wszystko inne przemija, ich miałoby to ominąć? I tak długo tego doświadczają. Zmęczenie jest między innymi spowodowane tym, że coraz mniej ich cieszy, coraz więcej pustki dostrzegają wokół siebie.
Dwóch przyjaciół. Genialny dyrygent i kompozytor na emeryturze na którą sam się wysłał (Michael Caine) i reżyser pragnący stworzyć dzieło wieńczące jego karierę (Harvey Keitel). Szwajcarski hotel, gdzie się zaszyli szukając spokoju, pełen jest postaci, które będą się pojawiać koło nich i swoją obecnością albo wzmacniać ich różne rozterki albo sprawiać, że choć na chwilę o nich zapomną. Niektórzy są aż żałośni, próbując za wszelką cenę utrzymać choć okruchy przeszłej sławy, czy piękna. Inni, choć tak młodzi, już dziś snują się niczym zombie, przekreślając swoje życie - doznali jakiegoś zranienia i boją się pójść dalej, szukać inne drogi do szczęścia.
Nasi bohaterowie nie są mędrcami, którzy mogliby uczyć innych życia - choć są tacy, którzy od nich tego oczekują. Ale i nie są zramolałymi piernikami, którymi trzeba się już tylko opiekować i im potakiwać, gdy snują opowieści o swojej młodości. Chcą świętego spokoju.
Ten film jest pełen scen, które nie zawsze układają się nam w jakąś spójną całość. Może dopiero po wyjściu z kina, zaczyna się na to wszystko scalać. Nawet jeżeli nie - trudno nie docenić w tym filmie smakowitości i pomysłowości wielu scen, odrobiny czarnego humoru. Nostalgii, ale nie takiej dołującej, a raczej pełnej spokoju, zachwytu nad pięknem chwili. Pal licho otoczenie (ech ta Szwajcaria), ale tu nawet jakieś proste, zupełnie naturalne czynności i zdarzenia wyglądają tak, że się przy nich zatrzymujemy. Czasem doszukując się dodatkowych znaczeń, symboliki... A może zupełnie niepotrzebnie.
Będę o tym pisał jeszcze za kilka dni przy "Wielkim pięknie" - nie dziwię się, że są ludzie, którzy nie potrafią zaakceptować tego co widzą w filmach Sorrentino, bo nie łączy się to im w całość, odrzuca ich dziwność niektórych scen. Ale o ile przy "Boskim", trochę się męczyłem, to teraz rozsmakowałem się na całego.
A Keitel i Caine to po prostu wisienka na torcie.
Jadąc dziś przez Alpy uświadomiłem sobie, że to nie tylko tytuł wczorajszy i dzisiejszy kojarzą mi się z tymi okolicami, ale przecież z tegorocznych rzeczy również Sils Maria.
Młodość. Trzeba wyjątkowej przewrotności, by tak zatytułować film o starości, o utracie radości życia i sił do kreacji. Sprawia to jednak, że być może patrzymy na te wszystkie sceny jakie przesuwają się przed naszymi oczyma trochę inaczej. Czy to jest krzyk żalu za utraconą młodością, za przeszłością? Nie do końca przecież. Bohaterowie tego filmu w pewien sposób zdają sobie sprawę z tego, że nieunikniony jest koniec. Czemu, jeżeli wszystko inne przemija, ich miałoby to ominąć? I tak długo tego doświadczają. Zmęczenie jest między innymi spowodowane tym, że coraz mniej ich cieszy, coraz więcej pustki dostrzegają wokół siebie.
Dwóch przyjaciół. Genialny dyrygent i kompozytor na emeryturze na którą sam się wysłał (Michael Caine) i reżyser pragnący stworzyć dzieło wieńczące jego karierę (Harvey Keitel). Szwajcarski hotel, gdzie się zaszyli szukając spokoju, pełen jest postaci, które będą się pojawiać koło nich i swoją obecnością albo wzmacniać ich różne rozterki albo sprawiać, że choć na chwilę o nich zapomną. Niektórzy są aż żałośni, próbując za wszelką cenę utrzymać choć okruchy przeszłej sławy, czy piękna. Inni, choć tak młodzi, już dziś snują się niczym zombie, przekreślając swoje życie - doznali jakiegoś zranienia i boją się pójść dalej, szukać inne drogi do szczęścia.
Nasi bohaterowie nie są mędrcami, którzy mogliby uczyć innych życia - choć są tacy, którzy od nich tego oczekują. Ale i nie są zramolałymi piernikami, którymi trzeba się już tylko opiekować i im potakiwać, gdy snują opowieści o swojej młodości. Chcą świętego spokoju.
Ten film jest pełen scen, które nie zawsze układają się nam w jakąś spójną całość. Może dopiero po wyjściu z kina, zaczyna się na to wszystko scalać. Nawet jeżeli nie - trudno nie docenić w tym filmie smakowitości i pomysłowości wielu scen, odrobiny czarnego humoru. Nostalgii, ale nie takiej dołującej, a raczej pełnej spokoju, zachwytu nad pięknem chwili. Pal licho otoczenie (ech ta Szwajcaria), ale tu nawet jakieś proste, zupełnie naturalne czynności i zdarzenia wyglądają tak, że się przy nich zatrzymujemy. Czasem doszukując się dodatkowych znaczeń, symboliki... A może zupełnie niepotrzebnie.
Będę o tym pisał jeszcze za kilka dni przy "Wielkim pięknie" - nie dziwię się, że są ludzie, którzy nie potrafią zaakceptować tego co widzą w filmach Sorrentino, bo nie łączy się to im w całość, odrzuca ich dziwność niektórych scen. Ale o ile przy "Boskim", trochę się męczyłem, to teraz rozsmakowałem się na całego.
A Keitel i Caine to po prostu wisienka na torcie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz