Wciąż nie ruszam ostatniego sezonu GOT, za to smakuję sobie Imię Róży i wypatruję co tam jeszcze ciekawego w serialach (a wciąż jestem bez Netflixa). I am the night zapowiadało się całkiem sympatycznie, bo to i dość ciekawa historia (wciąż powieści Ellroya wołają do tego bym do nich wrócił skoro Czarna Dalia tak się podobała, a tu właśnie do słynnej zbrodni jaką opisywał i do LA się nawiązuje), no i styl taki trochę noir. Tak jakby ktoś nie mógł się zdecydować czy udawać Lyncha czy jednak ciągnąć kryminalną intrygę. Czołówka obiecywała sporo, ale ostatecznie cieszę się, że to tylko sześć odcinków, bo inaczej bym się zanudził.
Można by pewnie wskazać kilka problemów tej produkcji, jedną z nich na pewno jest nie do końca dopracowany scenariusz. Tajemnica, która zbyt szybko ulatnia... Przez pierwsze dwa odcinki trzymani byliśmy w niepewności, nie wiadomo było o co chodzi i jakie zagrożenie czai się tuż obok. Gdy po nitce dochodzimy do kłębka, przychodzi rozczarowanie, że to co miało być straszne, jest jakieś takie nijakie.
Ostrzegam więc, że nawet jeżeli się wciągniecie, to potem może przyjść nuda. Połączenie obu postaci, pokazało że ich portrety nakreślono dość grubymi nićmi. Biała dziewczyna, wychowywana przez czarnoskórą kobietę, w przekonaniu że jest mulatką, próbuje odnaleźć swoją prawdziwą rodzicielkę, może licząc na odmianę swojego losu? W sumie nie dziwne, mieszkać na peryferiach i być skazaną na niechęć ze strony Afroamerykanów, a odrzucaną przez białych, to niezbyt fajna sytuacja. I do tego dziennikarz z traumą wojenną, próbujący za wszelką cenę znaleźć w sprawie sprzed lat szansę na uzyskanie sławy i kasy. Jego śledztwo w sprawie znanego lekarza sprowadzi na niego masę kłopotów, tyle że on zachowuje się tak jakby szukał guza i ran, jakby to one przynosiły ukojenie w jego koszmarach. Dziewczyna mu się przyda, bo to właśnie jej matka kiedyś zeznawała przed sądem przeciw podejrzewanemu przez niego mężczyźnie. Tylko jak ją odnaleźć, skoro nie prowadzą do niej żadne ślady...
O ile Chris Pine wypada w swojej roli ciekawie, o tyle młoda India Eisley wygląda chwilami jak laleczka, nawet nie tyle zagubiona i przerażona, co po prostu zdziwiona tym gdzie jest i co robi, co ją spotyka. Z jednej strony mamy w tle zamieszki na tle rasowym, raczej dość konserwatywne wychowanie, a tu mamy uwierzyć, że dziewczyna robi co chce i nawet specjalnie nie ma żadnych zahamowań, lęków, czy koszmarów. Jak ufne dziecko, choć przecież dzieckiem już nie jest.
Mogą się podobać próby budowania klimatu, ten jazz w tle, wszystkie dziwne obrazy z retrospekcji, wystawy surrealistów i mroczne zabawy bogatych ludzi. Przemoc nie jest pokazana zbyt wyraźnie więc nie ma takiego epatowania jak w HBO, natomiast TNT ewidentnie miało dużo mniejszy budżet i ten brak możliwości i brak rozmachu bardzo tu czuć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz