wtorek, 28 maja 2019

Magia przeznaczenia - Barbara Rybałtowska, czyli spod Białegostoku do Paryża i z powrotem

Jutro teatr, znowu pewnie nie będzie czasu na notki, dziś więc, choć północ się zbliża siadam by wystukać choć kilka zdań. Tym razem o czymś bardziej kobiecym, może dla odreagowania, bo wieczorem kończyłem kolejny kryminał i chyba naprawdę muszę na jakiś czas zrobić sobie przerwę ze zbrodniami.
Lektura taka jak powieści Rybałtowskiej dają zupełnie inne emocje. Nie brakuje tu dramatów, czasem znajdzie się jakaś tajemnica do rozwikłania ciągnąca się przez wiele rozdziałów, jest miejsce na smutek i na radość, na ból i na nadzieję.
Gdy jesteśmy prowadzenie przez ileś dekad historii, która rzuca bohaterami niczym sztorm malutkim stateczkiem, spodziewamy się wielkich tomiszczy, czegoś co się ślimaczy, niczym brazylijskie telenowele. W przypadku Rybałtowskiej mam problem wręcz odwrotny: czasem chciałbym, żeby tak bardzo nie pędziła, by zatrzymała się choć troszkę, pozwoliła nam wraz z jakąś postacią doświadczyć jakiejś ważnej dla niej chwili.


U niej tymczasem jest sporo ładnych scen, ciekawie rozpisanych losów, przecinających się nitek, ale nieraz mamy takie odczucie, że ktoś przewija akcję na przyspieszonych obrotach. Dopiero przeżywaliśmy jakiś trudny moment przed ślubem, jakieś obawy, dylematy i nadzieje, przyglądamy się ślubowi, a zaraz na tej samej stronie małżeństwo ma już trójkę całkiem sporych dzieci. Tak jakby to miała być kronika, w której raz na jakiś czas możemy przyjrzeć się zdjęciu, a nie powieść dzięki której żyjemy wraz z bohaterami, czujemy to co oni. Rozumiem potrzebę tego, by nie ograniczać się do jednej pary, by kreślić szeroką, kilkupokoleniową historię, ale przecież to nie musiała być tak cienka książka, aż by się prosiło o jej wydłużenie. Tak przynajmniej kilka razy sobie pomyślałem.
Polska z czasu zaborów, rewolucja w Rosji, ucieczka i tułaczka po Europie, wreszcie budowanie swojego szczęścia we Francji, potem wojny, zimna wojna i współczesność, gdy potomkowie starają się odkryć swoje korzenie i wrócić do kraju przodków... Łezka się może czasem zakręcić przy lekturze. Różne wydarzenia potrafią na długie lata rozdzielić rodziców, dzieci i rodzeństwo, zmuszając do życia tak jakby nigdy już spotkać się nie mieli.
W losach opisywanych tu kobiet, czasem mocno doświadczanych przez los, jest tyle siły, determinacji, nadziei, że trudno nie angażować się emocjonalnie w ich losy. Miłość ta szczęśliwa i ta która okazuje się pomyłką, jakoś mocno wypełnia życie bohaterek, nie pozwalają one jednak, by zamknęło je to w jakiejś klatce. To postacie, które potrafią zawalczyć o swoją przestrzeń, nie dają się ograniczać, choć czasem decyzje nie przychodzą łatwo i bezboleśnie. To mi się na pewno w tej historii podobało. Może trochę oczekiwałbym więcej napięcia i uczuć we wszystkich fragmentach dotyczących współczesności, która przecież wciąż się tu przewija i ma zadanie prowadzić na w przeszłość. Samo odkrywanie listów i wspomnień nie angażuje nas tak mocno jak wątki historyczne.
Nie znajdziemy tu rozbudowanych opisów, to proza dość prosta, ale angażuje emocjonalnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz