Po kilkudniowej przerwie ciężko notek wrócić do notek. Szkiców jednak cała masa, sporo zaległości, więc to nimi właśnie będę obdarowywał Was przez kilka dni na zmianę z nowszymi notkami książkowymi.
Na początek dwie produkcje filmowe. Ciekawe historie oparte na faktach, ale niestety na ekranie wypadają dość blado. Z różnych powodów.
W "Białym Kruku" (Ralph Fiennes nie tylko zagrał, ale i stanął z drugiej strony kamery) mam wrażenie, że zabrakło jakiejś głębi psychologicznej, czegoś co sprawiłoby, żebyśmy poczuli emocje do głównego bohatera. A jeżeli czujemy to raczej niechęć niż cokolwiek innego. Ewidentnie zapatrzony w siebie, wykorzystujący innych ludzi, zimny jak ryba, trochę zakompleksiony, ale tym bardziej gwiazdorzący - czy tak sobie wyobrażałem Rudolfa Nuriejewa, jednego z najsłynniejszych tancerzy baletowych XX wieku? Owszem - czuje się tu wysiłek, włożoną pracę, ale czy geniusz? Raczej nie.
Cała historia sprowadza się do krótkich migawek z przeszłości - od dzieciństwa aż po początki kariery oraz pobytu ekipy baletu z ZSRR w Paryżu, gdzie główny bohater zaczyna odczuwać coraz większą pokusę by na zachodzie zostać. Pilnowany na prawie każdym kroku, nerwowo reagujący na próby ograniczania, przeczuwa że może być ukarany brakiem możliwości kolejnych wyjazdów, może to więc jego ostatnia szansa. Wolność. Skarby kultury. Docenianie za dokonania, a nie za zasługi dla partii - to na pewno kusi. Zdradza w ten sposób jednak nie tylko kraj, bliskich, ale i tych, którzy go uczyli, bo to na nich spadną kary.
Nawet samych występów Kiroy Ballet Company nie ma tu zbyt wiele, więc jak na biografię tancerza to jakoś blado to wszystko wypada - więcej ćwiczeń niż samych występów, a i im brakuje jakiejś energii. Postać nauczyciela, który wspiera talent młodego chłopaka, mimo jego trudnego charakteru, grana przez Fiennesa jest w tym wszystkim najciekawsza.
Grający głównego bohatera Oleg Iwenko mnie kompletnie za to do siebie nie przekonał, no chyba że w scenach tańca, bo tam wreszcie nie wypada tak sztywno.
Filmowy przeciętniak.
To samo niestety mogę powiedzieć o drugiej propozycji, choć nazwisko Judi Dench narobiło mi smaku. Tym razem nie miała możliwości pokazać zbyt wiele, bo scenariusz przeniósł ciężar całej fabuły z momentu gdy pada oskarżenie o zdradę kraju, na rozwleczone wspomnienia młodej dziewczyny, które mają niby wyjaśniać czemu do tego doszło. I z jakiego powodu nie czuje wyrzutów sumienia.
Szpiegowski thriller zamieniono w jakieś melodramatyczne bzdurki, w których co jakiś czas próbuje się z uniesieniem opowiadać jakie to sprawiedliwe, by podzielić się z ZSRR planami bomby atomowej (czyli ukraść i im przemycić) oraz krótkimi chwilami gdy bohaterka czuje, że za chwilę zostanie złapana. Tak! Jest napięcie! Może ze dwie minuty na cały film.
Kurcze jak można skopać taki temat.
Sprawa Melity Norwood, starszej pani, którą nagle oskarżono iż przed laty szpiegowała dla Związku Radzieckiego naprawdę zasługiwała na coś lepszego. Dench mogłaby pokazać dużo więcej, może warto było rozgrywać to we współczesności, a nie faszerować nas wspomnieniami o tym jak to była młoda i zakochana.
Na ekranie wieje nudą.
Komuniści na brytyjskich uniwersytetach są naiwni i kłamią nie tylko na temat swojej działalności szpiegowskiej, ale i na temat uczuć, żeby wciągnąć do pracy kolejne jeszcze bardziej naiwne studentki. A potem padają jak muchy, zdziwieni, że nie z rąk służb obrzydliwych reżimów zachodnich, tylko z rąk swoich ukochanych czerwonych. Dylematy moralne? Ideologiczna dysputa na temat tego co było słuszne? Giną w masie scen, w których niby mają by emocje, a nie ma niczego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz