wtorek, 14 kwietnia 2020

Animowane i nie dla dzieci cz. 3, czyli Anomalisa oraz Jeszcze dzień życia

Skoro wczoraj marudziłem o filmach, to tym razem, dla równowagi trzeba napisać o czymś z zachwytem. A jest o czym!
Oto trzecia odsłona odkryć animowanych, filmów, które uradują zarówno oczy, jak i serducho.
"Anomalisa" zachwyca zarówno od strony wizualnej, klimatem tej historii, jak i samą tematyką. To opowieść o samotności, tęsknocie za czymś innym, o psychice pogrążającej się w szaleństwie. Oto mężczyzna w średnim wieku, przybywa na kolejną z konferencji marketingowych, kolejnego hotelu, kolejnego miasta. Kiedyś napisał książkę, która ma sprawiać, że wydajność pracy podnosi się prawie o 100%, być może kiedyś był dobrym mówcą i motywatorem. Gdzie jednak po drodze wygasł w nim ten ogień i dziś jest raczej ponurym, zamkniętym w sobie gościem, którym nikogo by nie porwał. Rodzina, dawna miłość, która liczył, że obudzi w nim pożądanie - to wszystko coraz bardziej go dołuje. Depresja? A może objaw poważniejszych zaburzeń? Wszyscy wokół wydają mu się jedną i tą samą osobą - to zaburzenie znane jako Zespół Fregoliego, sprawia, że wszystko dla niego traci smak, kolor, przestaje być interesujące. Do czasu gdy spotyka ją...


anomalisa 3Przypadkowo spotkana kobieta sprawia, że nagle na nowo budzi się w nim chęć do życia. Krótka chwila zauroczenia, błysk nadziei i radości. Lisa staje się szansą na nowe życie.
Nie ma jednak w tej historii optymizmu, raczej egzystencjalny ból i ogromna pustka, której nie sposób wypełnić. To historia, którą się po seansie jeszcze długo pamięta i rozkminia.
Pomysł, wizja, wykonanie - cudeńko się po prostu udało zrealizować. Dopracowanie detali i sprawienie, byśmy patrząc na te postacie czuli ich wewnętrzne emocje to po prostu mistrzostwo. Dla tych, którzy lubią trochę kafkowskie historie rzecz jak najbardziej godna polecenia. Życie jak sen, który coraz bardziej nuży, a którego nie potrafisz przerwać, w którym nic już nie cieszy - ten film, choć smutny, potrafi także wzruszyć. Nie wiem czy aktorzy zagrali by lepiej.



Druga propozycja cieszy tym bardziej, że to produkcja, w której rodacy maczali palce, a zdobywa nagrody na całym świecie. No i sławi naszego pisarza! Ryszard Kapuściński mówi do nas z ekranu słowami swojego reportażu (no nie dokładnie on sam, ale chodzi o to, że czujemy go w tej historii), a na ekranie również widzimy dziennikarza, pełnego wiary w to, że swoimi relacjami może zmieniać świat. Być tam gdzie jest najbardziej gorąco, gdzie dokonują się rewolucje, być tego świadkiem, uczestnikiem, wspierać emocjami i piórem tych, po których stronie było jego serce. Zawsze uważał, że trudno być bezstronnym, że pisanie to też forma walki, o lepszą sprawę. I choć karabinu na ekranie nie nosi, czujemy, że jest w jakiejś części uczestnikiem tych wydarzeń.

"Jeszcze jeden dzień życia" pisany w latach 70 o konflikcie zbrojnym w Angoli był chyba jednym z jego bardziej osobistych tekstów. I właśnie on posłużył za inspirację do stworzenia tego filmu -  ciekawej mieszanki realizmu rodem z dokumentów i chwilami komiksowej estetyki. Polsko-hiszpański duet reżyserski, czyli Raúl de la Fuente i Damian Nenow opowiadają o odwadze, o dylematach obserwatora-reportera oraz o młodzieńczych ideałach, gdy chce się zmieniać świat i wierzy się w to, że to możliwe, bagatelizując koszty.



Może i ciut za dużo tu psychoanalizy, obrazów mających pokazywać traumę i koszmary, ale i tak ogląda się to kapitalnie! Zastanawiam się tylko, czy przez wybranie takiej formy, widz nie skupia się bardziej na niej jako ciekawostce, a nie na tym co film ma nam opowiedzieć.
Ale na pewno plus za ścieżkę dźwiękową!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz