Po sukcesie ubiegłorocznego filmu "Bohemian Rhapsody" kolejna
biografia ekscentrycznego muzyka natychmiast wymusza porównania.
Tymczasem wcale niełatwo te filmy porównać, podobnie jak niełatwo jest
porównać twórczość obu panów. Można oczywiście dostrzec pewne
podobieństwa, które zostały uwypuklone w filmach (np. samotność,
wykorzystywanie przez managerów), ale styl w jakim zostały zrobione jest
jednak inny. Na próżno w Rocketmen szukać większych fragmentów
koncertów, nagrywania kolejnych płyt, czy komponowania przebojów. Nawet
chronologii w kolejności utworów nie ma żadnej. Mimo to ten film może
się podobać.
Cała jego konwencja jest trochę
kiczowata, przerysowana, chwilami nawet ocierająca się o nierealność.
Czyż jednak osobowość Eltona Johna nie prowokuje takich pomysłów?
Kolorowy ptak pokazuje nie tylko swój wizerunek sceniczny, ale i
odsłania trochę życia prywatnego. Kluczem do tej historii jest
początkowa scena przyjścia na terapię odwykową, to wtedy w bohaterze coś
pęka, zaczyna się na grupie zwierzać (nam również), uświadamiać sobie
źródła swoich różnych problemów i akceptować siebie takim jakim się
jest. Samotność i konieczność ukrywania swojej orientacji (serio? chyba
wtedy już nie było to konieczne), miały prowadzić muzyka do kolejnych
etapów autodestrukcji. Mało szczęśliwe dzieciństwo, brak akceptacji ze
strony ojca, czułości ze strony matki, nieśmiałość, a potem nagła sława,
spowodować miały, że był tak bardzo zagubiony. Uśmiech na koncercie, do
zdjęć, przepych i przebieranki, a w sercu wołanie o miłość.
Nie
ukrywam, że muzycznie jakoś nigdy nie byłem fanem Eltona Johna, dla
mnie nie było więc efektu wow, jak przy Bohemian Rapsody. Muszę jednak
przyznać, że film Dextera Fletchera może się podobać. Przyjęta
musicalowa konwencja, sprawia że od początku nie jesteśmy nastawieni na
fabularną dokładność, nie ma co więc czepiać się różnych detali.
Zarysowane są te sceny, które uznano za przełomowe, najciekawsze i na
nich mamy się skupić. Dużo tu muzyki, choć najczęściej jednak bardziej
jako warstwa towarzysząca obrazowi, a nie jego nieodłączna część. Taron
Egerton zagrał dobrze, co ciekawe sam też zaśpiewał część kawałków.
Zapowiedzi mówiły o nie wiadomo jakich kontrowersjach, ale to spokojnie
możecie między bajki włożyć, bo chyba fakt, do którego zresztą muzyk się
przyznawał, zażywania narkotyków, jakoś specjalnie nie dziwi. Gdzie tu
odważna biografia? To raczej musical fantasy i laurka dla muzyka.
Dla
mnie dużo ciekawsze byłoby zobaczyć fragmenty pokazujące jego trzeźwe
życie, ale to pewnie producenci uznali za zbyt nudne do pokazania. To co
mnie jedynie odrobinę szokowało (może lepiej: zdziwiło) to teksty -
serio cenzura w radiach puszczała słowa o wąchaniu kleju i odlotach?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz