niedziela, 8 listopada 2015

One same, czyli o najlepszym spektaklu teatralnym w Polsce w 2015 roku słów kilka

Czasem tak bywa, że różne sprawy domowe i rodzinne, staną na przeszkodzie planom kulturalnym. I tym razem niestety tak było. Premiera przeszła mi koło nosa i teraz tylko marzę, żeby znaleźć okazję, by złapać tam w najbliższych tygodniach te spektakl. Moje zaproszenie wykorzystał Włodek (farciarz) i to co opowiada sprawia, że jeszcze bardziej stwierdzam: tego spektaklu nie wolno przegapić. Sprawdzajcie terminy.

Tu trochę więcej zdjęć i informacje o przedstawieniu.
A ja udostępniam opinię tego, który już to widział. Jak czasem nie mogę się doprosić go o to by trochę rozbudował recenzję i dodał coś od siebie, to teraz mnie totalnie zaskoczył.

O Teatrze Żydowskim mówi się w środowisku krytyków teatralnych źle. Że repertuar nie taki, że aktorów wychowuje się „pod siebie”, że „to teatr, w którym uprawia się folklorystyczną galanterię” (Janusz Majcherek), a wciąż korzysta się „ze sprawdzonego przepisu: sztetl – szmonces – szlagiery” (Aneta Kyzioł). Konia z rzędem temu, kto udowodni, że w innych teatrach nie korzysta się ze sprawdzonych reguł. Ciekawe dlaczego w Teatrze Komedia nie ma rozbudowanych spektakli wizyjnych, a wciąż pojawiają się komedie pomyłek? Bo to się podoba i wpisuje w tradycję instytucji. Dlaczego Teatr Rozmaitości ogrywa wciąż sztuki poświęcone gejom? Odpowiedź nasuwa się sama. A ludzie biją się tam o bilety na choćby „Anioły w Ameryce”. I tyle.
Niech tymczasem nie rzuca na Teatr Żydowski kamieni ten, kto ostatnio do niego nie zagląda. Okazuje się bowiem, że to nie tylko jedna z lepszych scen na kulturalnej mapie Warszawy, ale też – dzięki najnowszemu spektaklowi „One same” według scenariusza i w reżyserii Karoliny Kirsz – w tym roku zdecydowanie najciekawsza (mam prawo tak powiedzieć, zaglądając do teatrów kilkadziesiąt razy w roku i widząc, co oferuje nam Warszawa).



Już sama konwencja spektaklu - zaskakujące spotkanie pięciu niezwykłych kobiet – Żydówek, skandalistek, kobiet wychodzących z ram schematów i ogólnie panujących zasad życia społecznego – robi ogromne wrażenie. Dlaczego? Choć zastosowana konwencja nie jest niczym nowym w praktyce teatralnej, prosta sprawa – z wielu przyczyn takie spotkanie nigdy nie mogłoby zdarzyć się w świecie realnym (jak wszak mogły spotkać się choćby amerykańska artystka rewiowa i obracająca się w najwyższych sferach wiedeńska arystokratka?), to sprawdza się idealnie. Zbudowano na jej potrzeby minimalistyczną, dość oniryczną w wyrazie scenografię, pozwalającą z jednej strony stworzyć nieziemską przestrzeń dla tego spotkania (brawa za scenografię dla Aleksandry Szempruch). Co więcej – oparto na nim prawdziwą bitwę legend swoich czasów. Bitwę na osobowości, talenty, siłę przebicia, a nawet koleje losu, fobie i lęki, wreszcie także na rodzaj śmierci.Dawno już nie widziałem spotkania tego rodzaju, do którego doszłoby na deskach teatru. A przecież kobiety te mogły spotkać się właśnie tylko w teatrze. Pięć kobiet, o których mowa, pięć pewnych siebie, radykalnych w poglądach i zachowaniu, w dużej mierze samotnych wśród tłumu istot zjawia się w czymś na kształt czyśćcowej poczekalni, by opowiedzieć swoją historię, skonfrontować własne marzenia o wolności i sposoby walki o swoje osobiste niebo. Pięć skrajnie różnych typów osobowości z odmiennymi formami realizowanego buntu. Helena Rubinstein – Żydówka z Kazimierza, która zbudowała kosmetyczne imperium, opętana chęcią bycia „cesarzową piękna”, zyskami i rywalizacją z Elizabeth Arden. Irena Krzywicka – feministka, głosząca odważne w swoich czasach poglądy na temat antykoncepcji, homoseksualizmu i edukacji seksualnej. Stephanie von Hohenlohe – arystokratka z Wiednia, która mimo żydowskiego pochodzenia, stała się kluczową postacią w plątaninie afer i intryg nazistów. Anna Held – gwiazda amerykańskich teatrów rewiowych XIX wieku oraz Sophie Tucker – ukraińska aktorka i piosenkarka, robiąca w Stanach karierę sceniczną.
Kobiety łączy w zasadzie jedynie siła, by być dostrzeżonymi. Spektakl nie jest wszak dokumentem opowiadającym ich biografię, a jedynie inspirując się faktami z życia bohaterek, ukazuje nam nas samych, naszą odwieczną potrzebę społecznej aprobaty oraz sukcesu.

Co takiego wspaniałego dzieje się na scenie, że wysuwam tezę o najlepszym spektaklu roku? Od czego zacząć, bo słów brak, by wyrazić wszystko, co w tak oczywisty sposób jest w spektaklu genialne? Zatem po kolei. Siłą spektaklu jest bez wątpienia scenariusz. Reżyserka sama stworzyła scenariusz, w którym miłośnicy literatury od razu wyłapią źródła, choćby biografię Heleny Rubinstein autorstwa Michele Fitoussi oraz fenomenalną książkę Lindy Woodhead „Helena Rubinstein i Elizabeth Arden – Barwy wojenne”, pozycję „Księżna nazistów” poświęconą Stephanie von Hohenlohe i wiele innych. Potrafiła dzięki nim stworzyć widowisko unikające nudnego wymieniania faktów z życia, a ukazujące nam prawdziwe kobiety – z ich problemami, miłościami i życiowymi dramatami. Pozwalając im współistnieć przez chwilę, zmusiła do walki o swoją wielkość, do manifestowania własnej odrębności, motywów kierujących ich postępowaniem oraz tego, co wyznacza granice ich wewnętrznego świata pełnego kompleksów i obaw. To, co dzieje się na scenie, nie nuży, a wbija w krzesło. Widz ma wrażenie, że jeśli natychmiast nie dowie się, co było dalej, nie wytrzyma. Chce wiedzieć więcej i więcej! Na swoim przykładzie powiem, że o ile w przypadku wielu innych spektakli teatralnych (realizowanych w bardzo różnych miejscach) zdarzało mi się nerwowo zerkać na zegarek, by pomyśleć, ile jeszcze, to oglądając „One same” zapomniałem o tym po raz drugi w życiu!

To, co jednak jest siła nadrzędną przedstawienia, to kunszt aktorski wszystkich występujących w spektaklu pań. Ja tak naprawdę dopiero podczas tej premiery odkryłem, że oto w Warszawie mamy tak wiele aktorek, które powinny być znane publiczności światowej, wielbione i hołubione przez tłumy! Po raz pierwszy od lat miałem bowiem możliwość patrzeć z bliska, jak aktorki nie grają swoich ról, a są pięcioma kobietami, w których życiu uczestniczę, którym mam straszną potrzebę pomóc, pocieszyć... A one istnieją tylko dla mnie - patrzą na mnie, mówiąc do mnie, stosując kobiece sztuczki.

Alina Świdowska w roli Heleny Rubinstein jest „cesarzową piękna”, którą znam z literatury, ze zdjęć. Każdy jej gest, każde słowo, każde spojrzenie (o spojrzeniach napiszę jednak później) jest tym, co wiem o twórczyni kosmetycznego imperium (a wiem dużo, bo m.in. sam zbierałem swego czasu materiały na Kazimierzu, odnajdując wszystkie kamienice, w których mieszkała jej rodzina). Aktorka odrobiła swoją lekcję wzorcowo - potrafiąc nie tylko ukazać wnętrze postaci, ale sytuując ją głęboko zakorzenioną w jej własnych czasach. Każdy, kto czytał jedną z biografii Heleny Rubinstein doskonale wie, jak wielki był jej pęd do sukcesu, w którego osiągnięciu pomagali jej mężowie konkurentek, bogacze, których nie kochała, wojny, osobiste porażki, ba, nawet absurdalne konwenanse i żądania rodziców... To, jak Pani Świdowska potrafi miną wyrazić ogrom emocji, nie popadając w emfazę czy szarżę, jest mistrzostwem świata! Ma przy tym wszelkie cechy aktorki totalnej, która – widz ma to wrażenie - umie nie tylko być Rubinstein, ale kim tylko chce! Wielki szacunek!


Moim kolejnym odkryciem jest niesamowita Ernestyna Winnicka. Mgliście kojarząc aktorkę z niewielkiej roli w „Trędowatej”, nie spodziewałem się, że oto Teatr Żydowski ma w swoich szeregach wielką postać polskiej sceny. Kobietę hipnotyzującą, emanującą tajemniczym pięknem, kobietę, dla której mężczyźni są w stanie zrobić wszystko. Ktoś, kto potrafi tak sugestywnie stać się niejednoznaczną przecież postacią Żydówki, która w oku nazistowskiego cyklonu staje się nie uciekającą marionetką, a odważnie sterującym losami swoim i innych podwójnym szpiegiem. Aktorka oddała wielkim talentem siłę swojej postaci, siłę, bez której nie byłoby w ogóle możliwe realizowanie tak trudnych zadań, jakie chcąc żyć, wykonywała. Widzę tu tylko jeden zgrzyt - wszak „księżna nazistów” nie była ładna, a Pani Winnicka oszałamia urodą. To jednak jestem w stanie wybaczyć bez słowa!

Ewa Dąbrowska w roli Ireny Krzywickiej jest dokładnie tą skandalistką, którą tak dobrze znamy z książki Agaty Tuszyńskiej, poświęconej tej tak barwnej postaci dwudziestolecia międzywojennego. Od pierwszej chwili ma się wrażenie, że oto przed nami stoi ta bezkompromisowa gorszycielka. I - co zabawne - przecież ona nie gorszy rozbierając się, a mówiąc, spoglądając na nas, robiąc to, co uważa za stosowne, gestykulując czy przybierając pozy typowe dla warszawskiej bohemy dwudziestolecia. Jak można tak dalece wniknąć w umysłowość Krzywickiej, by potrafić samym gestem oddać jej nietuzinkową osobowość? Trzeba być Ewą Dąbrowską, wówczas nie ma obaw, że coś się nie uda.


Z kolei widząc, jak Sylwia Najah w roli Anny Held sposobi się do swojej pierwszej kwestii, miałem przed oczami dość nietwarzowy kostium i buzię anioła. Myślę sobie, po co te wszystkie falbany, w dziwnych miejscach, po co ten biały pas przecinający plecy? Po chwili zaczyna się popis wokalny, jeszcze nieśmiały, jeszcze delikatny...a ja wiem już wszystko! Aktorka jest w widocznej przecież ciąży, a jak wiadomo błogosławiony stan sprawia, że albo kobiety pięknieją jeszcze bardziej (jak w tym przypadku), albo... są piękne tak jak zazwyczaj. Anna Held, grając na Broadwayu, czy występując w swojej jedynej głównej roli w kinie, uznawana była za jedną z najpiękniejszych kobiet świata, zatem rozumiem, że Pani Najah została w zasadzie obsadzona po warunkach (swoją drogą, czy Gołda Tencer ma jakiś monopol na zatrudnianie pięknych aktorek? Bo to trzeba wykorzystać w reklamie teatru przecież!). Nie byłem pewien, czy w postać Anny Held nie wkradło się nieco zbyt dużo pewnej delikatnie zarysowanej wulgarności, jednak okazało się, że to aktorka miała ode mnie więcej wiedzy. Wszak Held na pozowanych zdjęciach stylizowana była zawsze na dziewczęcą i niewinną. Nic bardziej mylnego. Znalazłem już kilka zdjęć artystki, dzięki którym wiem, że to, co robi na scenie Sylwia Najah - to świetna robota! Aż żal, że jej bohaterka umiera tak szybko, na szczęście jednak mamy mimo to możliwość słuchania jej popisów wokalnych (moje kolejne odkrycie tego wieczoru - jeśli istnieją jakieś nagrania aktorki, to ja chcę je kupić! Muszę zdaje się wybrać się do Teatru podpytać!), a i sama postać pojawia się jeszcze... W tym miejscu muszę jednak stanowczo zaprotestować! Rozumiem już tę szpecącą falbanę (misternie otula brzuch aktorki), ale przy tych wszystkich ewolucjach na wysokości, przy tańcach bałem się przez pół przedstawienia, że coś się aktorce stanie! Miała wszak o numer co najmniej za duże buty, co było widać wyraźnie, a co wzmagało moje poczucie zagrożenia potworną katastrofą! Błagam, by zadbać o komfort psychiczny aktorki, która zagrała zawodowo, wyplątując się nawet efektownie z lekkiego zaplątania buta w szatę podczas tańca przy krześle Ireny Krzywickiej! Pozwoli to również widzom nie bać się o tę aktorkę o głosie, który aż się prosi, by Michał Zabłocki napisał dla niej najpiękniejsze teksty piosenek!


No i wreszcie Ewa Greś w roli Sophie Tucker. Znów mam ten sam problem: piękna kobieta i postać, która nie była aż tak piękna... Myślę, że za ten zarzut nikt się akurat nie obrazi! Sama Sophie Tucker, mimo nie pozbawionej dramatycznego rysu biografii, była artystką komiczną, wodewilową, w kreacji Ewy Greś nieco mi tego krotochwilnego humoru zabrakło. Być może był to jednak zabieg celowy, by uwydatnić tragizm smutnego życia Sophie? Nie wiem. Musze obejrzeć spektakl jeszcze raz, by wydać ostateczna opinię (Rany! Muszę to zrobić szybko, nim spektakl zniknie na czas, gdy Sylwia Najah nie będzie mogła w nim grać!). Faktem bezsprzecznym jest jednakże to, że Ewa Greś wywarła na widzach ogromne wrażenie. Ja być może zrezygnowałbym w paru miejscach z krzyku, by wzmocnić rolę Sophie Tucker tą tak misternie tkaną przez pozostałe aktorki siecią teatralnych środków wyrazu, ale to już takie czepianie się. Było wszak bosko!


„One same” to jednak nie tylko mistrzowski popis pięciu znakomitych aktorek, wspaniały koncert głosów, nienagannej dykcji (czego tak bardzo brakuje w większości zespołów aktorskich), a także genialny tekst. To również idealna obudowa spektaklu – muzyka, która znakomicie ilustruje panujące na scenie w danej chwili nastroje (wielkie brawa dla Jacka Mazurkiewicza i ogromne uznanie za muzykę na żywo, bo to jednak walor wynoszący spektakl wysoko ponad przeciętność teatralnych przedstawień!), a także światło, w zasadzie współistniejące z muzyką i – co ważne – z samymi bohaterkami sztuki. Na sukces sztuki składa się też wspaniała praca fryzjerów (fryzury bohaterek są tak rzeczywiste, że trudno byłoby doprawdy uwierzyć, że nie powstały w autentycznych warunkach ich czasów), makijażystów. No i ta gra spojrzeniem – każda z aktorem zagrała oczami i każda w inny sposób – jedna wyrażała nimi mściwą zachłanność, inna rozpasanie, jeszcze inna chłodną wyniosłość czy pogardę! W jednym miejscu mogliśmy bezustannie wybierać, który z tych popisów chcemy akurat oglądać, zachwycając się nim i żałując, że nie da się naraz patrzeć w oczy wszystkim aktorkom. A te potrafiły wytrzymać spojrzenia jak nikt. I – co świadczy o niemałych umiejętnościach – nie patrzyły pustym wzrokiem w przestrzeń, a śmiało zaglądały w oczy oszołomionych widzów.
Pięć kobiet, pięć podejść do życia, pięć światów... Jedno miejsce, jeden czas... I tylko żal, że każda z bohaterek nie dostała sztuki na własność, by powiedzieć o sobie więcej. A może jeszcze wszystko przed nami?
Ukłony!


P.s. niemałym szokiem było dla mnie wystąpienie w tekście sztuki nazwy mojego rodzinnego miasta, dziękuję za to, bo to miejsce, które zasługuje, by przypomnieć w końcu jego „żydowską” najjaśniejszą przeszłość.
Sakis Rouvas

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz