Oddaję głos Włodkowi. A sam szykuję się za niedługo do maratonu szekspirowskiego...
Jesień
ostatnio daje nam się we znaki: mokro, szaro i ciemno... Co robić?
Może do teatru? Gdzie by tu się wybrać? Niech będzie: Teatr
Żydowski. Co grają? „Marienbad”? Nie znam, chętnie się tam
wybiorę, może i mnie przyda się mała kuracja?
Co
uderza już w drzwiach teatru? Nieprzebrane tłumy widzów, widownia
okazuje się wypełniona do ostatniego miejsca. Po chwili milkną
rozmowy, gasną światła i... tak, już wiadomo, że będziemy
świadkami niezwykłych czarów... Pierwsi z bohaterów pojawiają
się na scenie wśród gwaru peronu kolejowego, dymu parowozów,
potem następni i następni, już dziwimy się, że jest ich tak
wielu. I nagle: dowiadujemy się z tytułowej pieśni zbiorowej,
gdzie jesteśmy i po co. Ale jak się dowiadujemy! Kryształowo
brzmiące głosy brzmią tak, że w pierwszych rzędach słychać
szmery: czy to na pewno na żywo? Otóż - owszem! Pytanie o
prawdziwość tego, co słyszymy jest zasadne, bo ta, jak i wszystkie
później zaśpiewane piosenki brzmią jak z najlepszego nagrania,
zachowując cały koloryt czasów, których dotyczą. Mało tego, już
po chwili słyszę tuż obok siebie: rany, zupełnie jak Kabaret
Starszych Panów! Coś w tym jest - ta sama klasa, ten sam wybitny
poziom i - czego nie czytałem dotąd w profesjonalnych recenzjach –
podobna nuta wszechobecnej nostalgii, tęsknoty za czasami, które
nie wrócą...
Co
dzieje się dalej? Żony warszawskich zamożnych Żydów z Nalewek
wybierają się do wód, by tam odzyskać zdrowie, dobrą figurę,
zszargane życiem w mieście nerwy oraz poznać europejskie zwyczaje,
nabrać towarzyskiej ogłady, znaleźć zięciów, kochanków, czy
choćby sklepy z towarami, których przecież u siebie się nie kupi!
A wszystko to podszyte intrygami towarzyskimi, skandalami
obyczajowymi, rodzinnymi i osobistymi dramatami, słowem – życie
tych, którzy znudzeni warszawską monotonią szukają wrażeń.
Przedstawienie
dzięki połączeniu zjawiskowej muzyki (brawa dla Jerzego Derfla),
niesłychanie atrakcyjnego zabiegu odczytywania korespondencji przez
znajdujących się naraz na scenie adresatów i nadawców, a także
popularnego konceptu pomieszania scen komicznych z dramatycznymi,
staje się bramą nie tylko do świata, który zniknął ponad sto
lat temu, ale również daje możliwość obcowania ze Sztuką przez
duże S (czy jak kto woli: SZ...).
Znów więc mamy to, czego w prawdziwym teatrze chcemy jak najwięcej: efektowną, choć nie opartą na tanich chwytach grę aktorską, wspaniałe wokale, perfekcyjną dykcję, dzięki którym kolejne sceny śmieszą, wzruszają, budzą podziw. Spektakl nie jest wcale taki zabawny, jak chciałoby go wielu zaklasyfikować. Nie jest też dramatem, śmiało można powiedzieć, że to, co najlepszego jest w prozie Szolema Alejchema, zostało zachowane i z niemałym wdziękiem przetransponowane na widowisko muzyczne.
Korowód
barwnych postaci pojawiających się w tytułowym uzdrowisku jest
świetnie dobrany. Każda z postaci zgoła inna, każda wnosi pewien
koloryt w świat aspirującej socjety z Nalewek. Wyjazd do Marienbadu
ujawnia w niezamierzony sposób „małość” i pewną
zaściankowość Warszawy. Oto bowiem w światowym kurorcie mieszają
się wszystkie potrzeby naszych warszawskich bohaterów, plotki
tworzą się przy kawie, kartach, podczas spacerów, a informacje na
temat mniej lub bardziej interesujących skandali odbijają się
szerokim echem w Odessie i Warszawie... Musi być więc ciekawie. I
naprawdę jest!
Festiwal telegramów, listów i liścików daje nam możliwość zabawy w podglądanie reakcji adresatów tychże wynurzeń. Świetnie to wymyślono. Nic nie dzieje się w próżni, każde zdarzenie wywołuje pewne reakcje, a i nasza ocena wydarzeń jest natychmiastowa. Te pojedynki na listy i telegramy dają też aktorom możliwość ujawnienia swoich pokładów umiejętności scenicznych. Bezustanne interakcje wymagają ogromnej współpracy, a jeśli dodać do tego, że są dopracowane w każdym szczególe, otrzymujemy wielce ciekawą przygodę z teatrem...
Mam
swoich kilka prywatnych odkryć w „Marienbadzie”. Izabella
Rzeszowska w roli Belci Kurlender jest zwyczajnie świetna. Stworzyć
postać zabawną, lekką, budzącą sympatię nawet gdy jej
zachowanie nieco razi – to rzecz wcale niełatwa! Dodajmy do tego
głos, który perliście rozbrzmiewa od czasu do czasu, by w finale
zmienić się nie do poznania (choć – przy całej sympatii – nie
rozumiem powodu tego końcowego popisu wokalnego) – i mamy sukces.
Belcia rozkosznie tłumaczy swoją miłość do zakupów, dowcipnie
gasi swego fajtłapowatego małżonka, manipuluje przystojnymi
oficerami, wszystkimi tymi uzdrowiskowymi naciągaczami,
poszukiwaczami miłosnych przygód. Kiedy „pisze” listy do męża,
w których tłumaczy plotki o sobie, nie sposób oprzeć się
wrażeniu, że wszyscy na widowni, choć z Belci się śmieją,
kupują ją taką, jaka jest.
Jerzy Walczak jako mąż Belci - Szlojme Kurlender... Ja Pana odkryłem dzisiaj dopiero. Tak mi nie do końca podobał się Pan w „Pieśni nad Pieśniami”, marudziłem, a tutaj – mój faworyt. Z wachlarzem tym razem wspaniale dozowanych emocji, barw od zazdrości, przez tęsknotę, smutek, po złość – dał Pan tym razem koncert. Bo przecież być mężem Belci to nie jest łatwa sztuka. A Pan – zdał egzamin – chwila, gdy dowiadujemy się, że Szlojme nie zamierza martwić się w pojedynkę, a prześle zdobyte dowody „niewierności” tej czy innej osoby – mistrzostwo świata. Wie Pan, ile było w teatrze ról zdradzanych mężów? Tysiące. A to, co Pan zrobił z rolą, to jest po prostu niemożliwe. Pana kreacja jest wzorcowym przykładem, jak się nadaje życie bohaterowi na scenie - gratuluję bardzo!
No
i Ewa Greś – genialna. Młoda aktorka, która – jak myślałem –
operuje głównie taką nieco nerwową manierą aktorskiego
rozedrgania (jak w spektaklu „One same”). Nic bardziej mylnego:
tutaj w niewielkiej roli Chamci Mariamczyk gra w sposób natchniony.
Jest skupiona, dramatycznie dostojna, kiedy przeżywa zachowanie męża
w kurorcie, sama siedząc w domu, unika tego wszystkiego, co można
byłoby określić mianem sztampy. Potrafi niewiele mówiąc,
powiedzieć więcej niż gdyby wykrzykiwała swój ból i cierpienie
z powodu powikłań własnej codzienności. A kiedy zaczyna śpiewać:
w jej głosie pobrzmiewają nuty tego wszystkiego, co dzieje się
poza sceną, a czego się domyślamy. Rewelacja.
Joanna Przybyłowska jako Jamajkerowa, matka trzech córek, jest nieodrodną spadkobierczynią tej vis comica, jaką posiadała w podobnych rolach Mieczysława Ćwiklińska. Gdy dodać do tego świetny głos, znakomitą dykcję i fenomenalne panowanie nad postacią, która musi zachowywać się zgodnie z kanonem epoki, otrzymujemy kolejną mistrzowską kreację.
A
jest ich jeszcze tak wiele. Nie sposób wszystkich opisać. Jest
przecież Piotr Wiszniowski jako oficer (co za głos!), jest Barbara
Szeliga z kunsztownie zagranym epizodem, są w rolach śpiewających
córek Jamajkerowej: Monika Soszka, Joanna Rzączyńska i Sylwia
Najah, są rubaszni panowie...
No i trzy perły w koronie: Ernestyna Winnicka, Ewa Dąbrowska oraz Gołda Tencer. Pierwsza jako Chawele Czapnik – daje wirtuozerski popis wiecznie przegrywającej w karty i popijającej nieco hazardzistki. Zupełnie inne wcielenie aktorki, a po raz kolejny wspaniałe. W swej życiowej nieporadności (choć w kwestii życia towarzyskiego radzi sobie znakomicie) jest rozkosznie niepoprawna, nawet śpiewając jest chwilę za wszystkimi. Pani Czapnik wzbudza sympatię, a to niełatwe. Należy również podkreślić, że Ernestyna Winnicka jako jedyna bodaj nie korzystała z mikrofonu, a mimo to jej głos słychać było w ostatnich rzędach równie silnie, jak przy jego użyciu!
Z
kolei w przypadku Ewy Dąbrowskiej mamy do czynienia ze znanym
w teatrze przypadkiem, gdy ktoś z epizodu tworzy dzieło. W chwili,
gdy na scenie w zasadzie jest dosyć wesoło, na jej skraju rozgrywa
się dramat Chamci Mariamczyk. Ewa Greś ukazuje go doskonale, ale to
jak empatię i swój własny ból przedstawia tuląca ją Pani
Dąbrowska – tę scenę powinno się pokazywać studentom szkół
aktorskich. Słowa nie oddadzą, jak widownia rezygnowała wtedy z
patrzenia na kilkanaście pozostałych osób – liczył się tylko
ten skraj sceny. Do tego oświetlenie aktorki ciepłym światłem
tworzy z niej postać całkowicie odmienną od wszystkich innych.
Gołda Tencer
pojawia się na scenie dopiero w finale sztuki, by – witana
gromkim aplauzem – zapaść widzom w pamięci z barwnego popisu w
roli sprzątaczki. Widać, że świetnie bawi się rolą. Jest
autentyczna, inna niż kuracjusze, puszcza do widowni przysłowiowe
oko... Aż chce się spytać: dlaczego tak krótko?
Znowu się trochę rozpisałem, więc powiem jeszcze tylko, że po raz kolejny na najwyższe uznanie zasługują osoby, które przygotowały kostiumy – dbałość o szczegóły, różnorodność i talent wykonania – dzięki tym kostiumom sztuka nabiera jeszcze większego kolorytu. Tym razem Sylwia Najah miała zresztą idealnie dopasowane pantofelki - specjalnie zwróciłem uwagę. Podobnie rzecz ma się z autorami fryzur - tu również należą się ukłony. Mniej nieco podobała mi się może scenografia, choć gwoli prawdy - te fotele rodem z pociągu wyglądają pięknie.
Reasumując,
choć z treści widowiska wynikałoby, że wszyscy bywalcy uzdrowiska
starają się wypaść jak najlepiej wśród innych osób
przybywających do wód, to aktorzy Teatru Żydowskiego bić się o
poklask nie muszą. To zespół niezwykle równy – każdy na scenie
dorzuca do artystycznego bukietu swój piękny i barwny kwiat.
Przedstawienie jest urocze, pełne humoru, dobrej muzyki, warto o nim
pomyśleć, szukając np. prezentów na zbliżające się święta...
P.s. Co kilka chwil teatr rozbrzmiewał oklaskami, część widzów nieco się tego wstydziła. Nie ma czego! Aleksandra Kurzak, nasza eksportowa sopranistka, opowiadała w wywiadach, że taki typ reakcji w operze wprowadziła publiczność włoska. I że to jest piękne, uskrzydla artystów, daje im czytelny znak, że ich praca się podoba. Włosi potrafią spontanicznie wiwatować, ale też i krytykować. Gdyby któryś z tych ostatnich trafił na spektakl „Marienbad", niewiele miałby do marudzenia...
S
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz