Teraz, próbuję wejść w ten świat przez nią kreowany, trochę jazzujący, trochę elektroniczny, trochę popowy, po prostu jej własny.
Na koncercie, w kameralnym składzie (klawisze, perkusja, bas) nie czuć było jakoś minimalizmu tych wykonań, ale faktycznie na płycie gdy instrumentarium jest dużo bardziej rozbudowane, jest jeszcze ciekawiej.
W ciekawy sposób artystce udaje się poruszać na cienkiej granicy pomiędzy czymś poważnym, a zabawą, żartem, śpiewem i melorecytacją. To kawałki, które można sobie nucić pod nosem, wpadają w ucho, ale warto wsłuchać się również w warstwę tekstową. Każdy z nich jest trochę odmienny, w stylu, w formie, a często to już nie tylko klasyczna piosenka wyśpiewana w tradycyjny sposób, ale pewnego rodzaju show, performance, musical, mistrzowsko zaplanowany i sterowany przez wokalistkę. Jak wiele można osiągnąć głosem - ona wabi, czaruje, zaczepia i drażni. Na koncercie z żoną byliśmy zgodni, że to styl śpiewania i skala zbliżona do tego co znamy z dawnych lat od Kate Bush, mam jednak wrażenie iż to nie jedyne jej inspiracje.
Trudno jej odmówić charyzmy, ale czuć w tym też i wrażliwość - to przechodzenie od energii po delikatność są tu bardzo charakterystyczne. Możemy znaleźć tu urokliwe i zwiewne Miniature Life, jak i kawałek od Queens of the Stone Age. Królują jakieś przełamania, zmiany tempa, napięcia. I to jest w sumie najciekawsze, bo oryginalne.
I niby w wielu fragmentach linię wiedzie jej fortepian, to wcale nie czyni to tej płyty bardzo klasyczną, nawet wręcz odwrotnie, chwilami może bardzo zaskoczyć pomysłami muzycznymi tych którzy na co dzień siedzą w ostrzejszych klimatach.
No i na plus - nie tylko po angielsku! Jest kilka numerów po polsku, co bardzo cieszy. Kruche jest tak bardzo w punkt (patrz podtytuł notki). Nie pasuje mi tylko trochę zwariowany Lonely House.
Najciekawsze: dla mnie chyba Kruche, Whatsherface i Jaki kolor, czyli końcówka płyty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz