Jedna z pierwszych książek, które kończę w tym roku, a zacząłem jeszcze przed Bożym Narodzeniem, dawkując ją sobie powoli. I przy wielu z tych felietonów, mimo upływu kilku lat, wciąż znajduję coś celnego. Nie chodzi o sam komentarz do różnych wydarzeń, ale raczej pewnego rodzaju spojrzenie na świat, na ludzi, na Kościół. I nie zmienia mojego stosunku, pewnego rodzaju sympatii, fakt iż Pan Hołownia zaangażował się w politykę, że może popełnia błędy (kto ich nie popełnia?), że nie zawsze się z nimi zgadzam. Cieszę się z każdego mądrego zdania, które mogę dla siebie wziąć i nikt przecież mi nie każe podchodzić do tego na kolanach, że mam połykać wszystko jak pelikan. Ta książka to zbiór felietonów, a więc tekstów dość krótkich z "Tygodnika Powszechnego" z lat 2017-2019. Komentarzy do tego o czym się dyskutowało albo co po prostu zwróciło uwagę autora. Czyli od wydarzeń politycznych, medialnych, aż po jakieś jego przemyślenia i komentarz do tego co powiedzieli inni. I choć np. coraz ostrzejsze słowa związane z wegetarianizmem chwilami nie do końca kupuję, muszę przyznać, że nawet w swoim zacietrzewieniu, Szymon Hołownia nie przekracza pewnych granic, to czasem jest mocna krytyka, (np. polskiego episkopatu), ale bez zdeptania w ziemię, bez upokorzenia ludzi, którzy myślą inaczej. Ale to co najbardziej podoba mi się w różnych jego tekstach to coś innego...
Spytacie co? Ano nie te fragmenty gdy kogoś krytykuje, bo do tego felietoniści zresztą już zdążyli nas przyzwyczaić, ale te, w których uderza się sam w piersi i pisze o tym jak sam uczył się pewnych spraw, jak do nich dochodził. A najbliższe mi te, w których odnosi się do chrześcijaństwa. Bo jeżeli jestem wierzący i coś mnie wkurza u innych wierzących (nie tylko u kleru), to największą głupotą jaką mogę zrobić jest obrażanie się i powiedzenie: to nie mój kościół, idę sobie, a Bóg niech mnie szuka. To trochę tak, jakby zostawić na pastwę zniszczenia to dobro, którego kiedyś i Ty doświadczyłeś, i wiesz, że mogą doświadczyć inni. Wspólnoty, akceptacji, wsparcia. I nadziei. O niej zapominamy. I to świetnie punktuje Hołownia - skupiamy się na wojenkach, dyskusjach, kto z kim, co robi, i dlaczego, a nie myślimy o sobie, o tym co sami możemy zrobić. Czy możemy? Choćby modlitwą, swoją obecnością, robieniem tego co uważamy, że powinno być znakiem dobra. I to jest właśnie droga, która jest mi bliska - św. Franciszek nie odszedł od Kościoła, choć widział jego zło. On zmienił go od środka i wciąż jest fascynującym przykładem dla świata. Pokój i dobro. Szukać pokoju i dobra. Nie poddawać się frustracji, beznadziei. Po ludzku to głupota, naiwność, ale w sumie może właśnie takie działania mogą zostawić jakiś ślad dla kolejnych pokoleń, być sygnałem że można i że nawet trzeba inaczej. Trzeba pod prąd. Czyż nie na tym ma polegać wiara, do której się odwołujemy? Nie ściemniajmy, że Ewangelię trzeba dostosować do życia, że tak się nie da, tylko przyznajmy, że jesteśmy zbyt słabi, by samemu podołać temu by nią żyć. Samemu. Ale przecież wierzący wie, że sam nie jest, że nie może szukać siły tylko w sobie. A więc przyznaję - wiele spraw poruszonych przez Hołownię, są wciąż dla mnie zbyt trudne, boję się ich, unikam decyzji (choćby systematyczne oddawanie jałmużny), wiele spraw odkładam z wygodnictwa, omijam szerokim łukiem. One jednak są jakoś w moim sercu, trochę jako wyrzut sumienia i staram się pozbywać lęku przed nimi.
Tak to trochę osobiście o tej lekturze. Bo najlepiej czytać ją nie płytko, skupiając się na tym, komu dowala i za co publicysta. To mamy na co dzień i w mediach i pewnie w rozmowach. Najlepiej szukając tam rzeczy, które można wziąć dla siebie. Do przemyślenia. Może do zmiany. Dla jednego będzie to przejście na wegetarianizm, dla innego powstrzymanie się przed opluwaniem obcokrajowców i innych, dla kogoś może rozejrzenie się wokół siebie, by zrobić coś dobrego. I to owoce, nie autora, nie papieża Franciszka, na którego się często powołuje, ale nasze, czytelników, będą najpiękniejszym dowodem na to czy tą książkę warto było przeczytać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz