poniedziałek, 28 grudnia 2020

Brytyjski czy amerykański, czyli poczwórna dawka Bonda

Ostatnia notka filmowa w tym roku, nie ze wszystkim się wyrobiłem z opisem, ale postanowiłem napisać o kolejnej porcji przypominanych sobie Bondów. Trochę z sentymentem, chwilami z frajdą, a chwilami z zażenowaniem...

"Żyje się tylko dwa razy". Bond w Japonii! Ba, nawet się żeni. Co prawda fikcyjnie, bo naprawdę nastąpi to dopiero w kolejnym filmie (ciekawe ile osób o tym pamięta). Do Azji wysłano go, by rozwiązał zagadkę znikania kapsuł kosmicznych i to zarówno tych amerykańskich, jak i radzieckich. Tajemniczy obiekt, który je przechwytuje był wystrzeliwany właśnie z wysp japońskich. Fabuła jest dość absurdalna, efekty idiotyczne, ale i tak ma się niezłą zabawę z oglądania Seana Connry'ego choćby w scenach gdy jest przerabiany na Japończyka. Widowiskowości na pewno trudno odmówić, kaskaderzy mieli co robić, zwłaszcza w scenach finałowych ataku na bazę Widma. W tej części zobaczymy wreszcie twarz szefa tej tajnej organizacji. 


Stwierdzam, że wolę walki w powietrzu niż pod wodą, są mniej nudne i mimo wielu mielizn, szczególnie scenariuszowych, ta odsłona Bonda wydaje mi się całkiem udana. W konwencji, z odrobiną humoru. Na minus dorzucę jeszcze potworną infantylność japońskiej towarzyszki agenta i jego niby "żony". 

"W tajnej służbie jej królewskiej mości" to inna twarz Bonda i zaskoczenie. George Lazenby co prawda wydaje mi się dość lalusiowaty, no i przez cały film (aż do tragicznego końca) jego serce (bo przecież nie ciało) jest zadziwiająco wierne jednej partnerce, ta część chyba jest wyjątkowo niedoceniana. Austria jest urokliwa, zdjęcia pokazują jej nawet więcej niż Japonii w wyżej wspomnianym, akcji jest naprawdę dużo, Telly Savalas jako demoniczny profesor, prowadzący eksperymenty w bazie na jednym z niedostępnym szczytów wypada fajnie... No czego się czepiać? Rozciągania w czasie różnych scen akcji? No może. Lekko absurdalnej intrygi? To jest w prawie wszystkich Bondach.
Tą część będziemy pamiętać głównie dzięki muzyce, no i trochę przełamaniu schematów. Lazenby to spora zmiana, do tego kilka ciekawych zmian wizerunkowych - rezygnacja ze służby, ślub, przebierania się za angielskiego profesorka historii :)



"Diamenty są wieczne" - o ile lubię Connery'ego w roli Bonda, to ta część jest wyjątkowo słaba. Mam wrażenie, że chyba amerykańskie pieniądze przesunęły ciężar filmu w jakąś groteskową stronę - pościgi niczym z "Mistrz kierownicy...", przerysowane postacie (para homoseksualnych zabójców), masa gagów, które są słabo połączone... Scenariuszowo ta historia leży. No chyba, że potraktować ją jako autoironiczną - dziś trochę wszystkie dawne Bondy mają status czegoś kampowego, wtedy jednak bardziej chodziło o to by widz się bawił, by dać mu tego co chce, niż o to, by się bawić konwencją.
Co się zapamięta? Scenę w trumnie. No i może ucieczka łazikiem księżycowym przez pustynię :)



"Żyj i pozwól umrzeć". No i dotarłem do Rogera Moore'a. Film z kultową piosenką i nadal z amerykańskim rozmachem i dziwnymi dowcipami, które bawią głównie Amerykanów. No cóż. Sporo tu dziwactw, a pościgi motorówkami, krokodyle, voodoo, czy rasistowski szeryf weszły już do klasyku serii. Mówi się trudno. Więcej jest w tych filmach elementów komediowych, mniej prawdziwego strachu i napięcia. Mnie najbardziej drażnią ewidentne chwile słabości u przeciwnika, który ma przecież sprawiać wrażenie, że ich nie ma.
A Moore? W pierwszym swoim Bondzie wypada całkiem poprawnie. Chyba poprzez słabości kolejnych odsłon serii z nim w roli głównej, postrzegamy go zbyt krytycznie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz