piątek, 18 grudnia 2020

Misja Greyhound, czyli przez martwą strefę


Dawno nie było produkcji tego typu na ekranach, bo nawet jak mieliśmy do czynienia z filmami wojennymi, to produkcje były rozbudowywane o jakieś wątki romantyczne, losy bohaterów itp. A tu sama esencja, czyli półtorej godziny działań wojennych. Raptem kilkadziesiąt godzin na morzu, ale ile emocji. Jeżeli ktoś lubi kino wojenne będzie miał frajdę!
Tom Hanks jak zwykle dobry i choć można by kręcić nosem na lekka pomnikowość granej przez niego postaci, trudno odmówić tego, że uczynił ją ciekawą i żywą. Tytułowy Geyhound to nazwa jednego ze statków, które płyną w konwoju ze Stanów do Europy. A bohater grany przez Hanksa jest dowódcą eskorty, która chroni statki przed atakami niemieckich U-botów. Mimo, że pierwszy raz dowodzi w takiej misji, radzi sobie wyjątkowo dobrze i to głównie dzięki niemu większość z 37 statków przepływa przez tzw. martwą strefę, gdzie nie mają możliwości korzystania z obrony z powietrza.

W młodości czytałem trochę o konwojach, o tym jak wiele z nich kończyło zmasakrowanych, dlatego dla mnie nie było dużego zaskoczenia w tym co widziałem. A mimo to frajda z seansu była spora. Efekty, umiejętnie budowane napięcie, podtrzymywanie załogi na granicy wytrzymałości, bo łodzie podwodne nękały ich nieustannie, no i on - nie schodzący nawet na chwilę z mostka. Torpedy, bomby głębinowe, sonar i nieustanne zmiany kursu, by uniknąć zagrożenia lub by lepiej ustawić się do polowania - tego możecie się spodziewać. I jeżeli Wam to wystarczy, to seans polecam. Trochę emocji w nim jest, ale mam wrażenie jak to u Amerykanów, dokonano sporych uproszczeń, które nie są zgodne z realiami. No i brak pogłębienia postaci - nie do końca rozumiemy, czemu wszyscy patrzą na kapitana, jakby mieli mu coś za złe lub jakby byli zdziwieni jego decyzjami. Poza pożegnaniem z żoną, niewiele o nim więcej się dowiadujemy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz