Zanim doczekam się premiery nowego Bonda, to chyba skończę sobie cały cykl. I czynię to nie bez przyjemności. Oczywiście - zgrzytają efekty, dłużyzny, ale jest też sporo fajnych scen, no i ten klimat :) A Sean jest wyborny jako Agent 007. Dziś pewnie by, choćby za oglądanie się za spódniczkami, był odsądzony od czci i wiary, ale jemu się wybacza. Nawet jak obrywa. A obrywa przecież wcale nie tak rzadko.
Pozdrowienia z Rosji jak na nasze skojarzenia z filmami o Bondzie jest dość "stacjonarny", ale te pierwsze takie właśnie są. Jest też dość specyficzny, bo to nie Bond realizuje jakąś misję (choć jemu się tak zdaje), tylko wszystko jest piętrową intrygą, dzięki której tajna organizacja Widmo chcą unieszkodliwić agenta, który im bruździ. Skoro od początku wiemy, że mamy do czynienia z prowokacją, to i emocje jakby mniejsze. On ma nadzieję, na przejęcia radzieckiego urządzenia szyfrującego, więc jak po sznurku daje się prowadzić i wyrusza wprost w pułapkę do Turcji.
Potem to już bardziej próby ucieczki i uratowania tyłka swojego i uroczej pracownicy ambasady radzieckiej, niż rozwiązywanie jakiejś sprawy. Mimo tego i tak to jeden z ciekawszych obrazów bondowskich, przynajmniej z tych starszych - przeciwnik jest nie tylko ten konkretny, posągowy i trudny do pokonania, ale i po raz pierwszy pojawia się sugerowany numer 1, który wszystkim zarządza, a my go nawet nie poznajemy. Widmo odtąd będzie zawsze gdzieś obecne przy Bondzie i między nimi toczyć się będzie gra dużo poważniejsza niż jedna potyczka.
W scenach z Turcji nie brakuje odrobiny humoru, ale cała akcja zaczyna się na dobre pod koniec, w Orient Expresie. Kto dziś pozwoliłby sobie na tak długie celebrowanie takich scen? One są nawet lepsze niż cały finalny pościg i strzelanina. Ach, no i po raz pierwszy pojawiają się gadżety :)
Goldfinger podobał mi się za to dużo mniej. Może drażnił mnie szalony naukowiec, ze swoją obsesją na punkcie złota i cały jego plan, a może sprawił to finał, który niby spektakularny, ale dłużył się niezmiernie. Ale za to kocham ten film za piosenkę otwierającą (Shirley Bassey), no i za to, że Bond ma coraz więcej gadżetów, czyli możemy zachwycać się pomysłowością scenarzystów i techników. Q zawsze potrafił nieźle zaskakiwać, a potem te wszystkie autka i cudeńka potrafiące zabijać staną się znakiem firmowym serii na bardzo długo. Tylko dzięki nim będzie mógł czasem uratować swój tyłek. Bo przecież obrywa tu wyjątkowo sporo.
Niestety dość przerysowane postacie z tej części na tyle mnie uwierają, że nawet nie mam ochoty o niej pisać (armia "pilotek itp.).
Dwójka lepsza. Mimo, że to w trzeciej części mamy więcej akcji rozłożonej na cały film.
Czwarta odsłona Bonda, czyli "Operacja Piorun" za to oglądana po latach zaskakuje dłużyznami. Te sceny walk podwodnych, wcześniejsze poszukiwania samolotu z ukradzioną bombą atomową, jakieś dziwne podchody między Bondem a podejrzewanym przez niego bogaczem... ech. Czuć spory budżet, akcja chwilami ma niezłe tempo, a mimo to całość jakoś się mało klei i nie ma napięcia.
Mam wrażenie, że o takich starociach, szczególnie gdy oglądało się je kilka razy trzeba pisać od razu po seansie, bo potem wiele wrażeń ulatuje. To sobie obiecuję, choć pewnie nadal moje notki będą jedynie uchwyceniem emocji, a na pewno nie mam zamiaru streszczać fabuły, czy analizować każdego detalu. Fani zrobią to lepiej. Ja do Bondów mam pewną słabość, natomiast do tych starszych podchodzę raczej sentymentalnie. Trudno tu przecież zachwycać się aktorstwem, czy zdjęciami, głębią fabuły. To rozrywka, a powtarzające się wątki (Moneypenny w sekretariacie), a nawet sama postać głównego bohatera dają frajdę gdy zna się dopiero więcej z nich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz