Premiera dwa dni temu, ja cały weekend przed kompem, bo jak nie recenzje dla allegro, to prezentacje na szkolenie, ale ratuje mnie ta płyta. Ale to jest piękne! Przyzwyczajony jestem do klasycznych, bardziej rozbudowanych instrumentalnie wersji, ale w tym surowym brzmieniu jest chyba nawet jeszcze więcej miejsca na to by wybrzmiał głos i tekst. I okazuje się, że te melodie brzmią wcale nie gorzej, może nawet lepiej, tak jakby powrót do podstawowej formy wydobył na światło jeszcze bardziej ich duszę.
Może jeszcze będzie okazja, by w Multikinie zobaczyć ten koncert w całości, ale póki co pozostaje fantastyczny, podwójny album. Znajdziemy tu i wczesne numery Cave'a z The Bad Seeds, jak i kawałki z nowych płyt. Nagrywane w izolacji, noszą w sobie jej ślad i dzięki temu cały ich smutek, desperacja, samotność, wściekłość, spokój i nadzieja wybrzmiewają szczególnie mocno.
W ciszy szept. I krzyk. Pogodzenie się z tym co nieuniknione. I sprzeciw.
To jak modlitwa, choć się nie wierzy. A więc rozmowa. Z kim? Z samym sobą. Ze słuchaczami? Tyle, że jeszcze bardziej intymnie, kameralnie, tak jakby to było kierowane bezpośrednio tylko dla mnie.
To jak wołanie o miłość i o to żeby trwała jak najdłużej. I szukanie spokoju, gdy ma się już świadomość, że to już koniec.
Aż 20 utworów. I każdy wyjątkowy.
On sam na scenie. I ja sam przed odbiornikiem. Więcej nie trzeba.
Naprawdę piękny album. Choć wymagający wyciszenia.
Przypomniały mi się noce a audycjami Beksińskiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz