To już po raz szósty powracam do rodziny Neshov, do skomplikowanych relacji, ran i tajemnic z przeszłości. I za każdym razem czynię to z ogromną przyjemnością. To jakiś fenomen, że nawet po blisko roku przerwy, po pierwszych stronach, czuję się jakby dopiero wczoraj widział się z tymi postaciami, że tak dobrze ich pamiętam, znam ich problemy, lęki i marzenia.
Trudno ten fenomen wytłumaczyć, ale każdy kto spróbuje wejść od początku tej historii, zrozumie o czym mówię. Chwilami coś nas drażni, nie rozumiemy wyborów, decyzji, ale przecież to takie ludzkie - z powodu lęku uciekać przed czymś, nawet jeżeli bardzo się tego pragnie. Zranienie, poczucie obowiązku, narzucane sobie schematy potrafią ciążyć przez długie lata. Wyrwać się z pewnych ograniczeń jakie budowane są przez osąd innych, oczekiwania, czy presję bliskich jest bardzo trudno.
Od kilku tomów na główną bohaterkę sagi wyrosła Torunn, czyli najmłodsze pokolenie rodziny, można nawet powiedzieć, że trochę odkrywająca relacje z jej członkami od nowa, bo przecież wychowywała się poza nią. A teraz mieszka w gospodarstwie, gdzie wychowywał się i zmarł jej ojciec, gdzie przez tyle lat działy się trudne rzeczy i próbuje właśnie wokół tego miejsca zbudować swoje nowe życie.
To już jest mocne postanowienie, a widocznym znakiem tego, że nie chce już dłużej szukać, są nie tylko próby oswojenia tego miejsca, poprzez trudne do okiełznania plany remontowe, ale i poprzez zmianę nazwiska. To niestety spowoduje mocny konflikt z matką, która czuje się pokrzywdzona przez jej wybór, jakby lata samotnego rodzicielstwa nagle zostały przekreślone z powodu nowo odkrytych więzi z rodziną, z jaką ma kontakt dopiero przez kilka lat. Do tego dochodzi jeszcze opieka nad Tormodem, przebywającym w domu opieki, rozterki sercowe i coś do czego nie chce się jakoś przyznać, ale mocno ją dołuje, czyli żałoba po Magridzie, jej wuju, z którym zbudowała bliską relację.
Praca, remonty, wysiłek fizyczny, rytm obowiązków mają zagłuszyć ból, o którym nie potrafi mówić. W tym tomie próba pogodzenia się z przeszłością, odszukanie spokoju jest wątkiem przewodnim. W sumie jednak to przecież przewija się prawie przez całą sagę. Bohaterowie tłumią emocje, nie zawsze potrafią o nich mówić, cierpią, ale zakładają maski, próbując normalnie żyć. Aż przychodzi moment wybuchu, jakiegoś kryzysu, który przynosi albo oczyszczenie albo katastrofę.
Cieszy spotkanie ze starymi znajomymi, choć powieści Anne B. Ragde dalekie są od sielanki. Może najwięcej humoru i pozytywnego zakręcenia wnoszą tu Erlend i jego zakręcona rodzina (on wraz z mężem i parą lesbijek, które urodziły im trójkę dzieci), ale dla innych są też źródłem niezłego chaosu. Ciekaw jestem czy to już koniec cyklu. Kilka już razy wydawało mi się, że więcej już w ciekawy sposób ciągnąć się tego nie da. A tu proszę - szósty tom udowadnia, iż iskra jeszcze się tli, wystarczyło podmuchać i oto z wypiekami na twarzy połknąłem błyskawicznie. Koło pewnych wydarzeń, wątek z tomu pierwszego został domknięty, chyba jednak można by coś jeszcze wykrzesać z tych postaci. Zwłaszcza, że nie ma tu nigdy słodzenia, historii ciągniętej na siłę. W surowości, prostocie tej prozy, opisów przyrody, ale i zwyczajnej codzienności, jest jakaś siła i piękno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz