Wiem, że to zupełnie inne filmy - ale trochę je łączy: wszystkie mają już całkiem sporo lat, są czarno białe i przez wielu nazywane są klasykami, które warto zobaczyć, żeby znać historię kina. O każdym z nich sporo napisano, dlatego postanowiłem nie robić każdemu osobnej notki, tylko połączyć je, podobnie jak to często robię z filmami, ale w spisie oczywiście pojawią się osobno (wciąż go porządkuję, ale jest już tam grubo ponad 1000 pozycji).
Lolita znana jest chyba bardziej z ekranizacji z lat 90, ale film z roku 1962 to trochę inne spojrzenie na ten sam temat. Kubrick nakręcił film, który może nie epatuje tak bardzo seksualnością, jak powieść i produkcja bardziej nam współczesna, na tamte lata chyba i tak mógł szokować, choćby poprzez sugerowanie istnienia takiej relacji. Wersja Kubricka ma w sobie trochę z thrillera, ale i groteski.
Treść chyba wszyscy znają: Profesor Humbert Humbert jest Europejczykiem i postanawia przyjechać do
Ameryki. Wynajmuje mieszkanie u wdowy Charlotte Haze, która miesza razem
ze swoją nastoletnią córką. Samotna kobieta próbuje uwieść nowego
lokatora, mimo że mężczyzna wyraźnie nie jest zainteresowany. Jego uwagę za to przyciąga piękna córka, postanawia więc być jak najbliżej niej, więc godzi się nawet na ślub, stając się dla tej, która go fascynuje troskliwym ojczymem. I dodajmy dość zadrosnym ojczymem.
Podobnie jak u Nabokova, najpierw budzi się w nas oburzenie wobec mężczyzny, z czasem jednak coraz bardziej widzimy jak bardzo nieszczęśliwy się staje w tym związku, jak męczy go obsesja, jak młoda dziewczyna zaczyna się nim bawić i manipulować, czując że ma nad nim wyjątkową władzę.
Dojrzewająca seksualność, chęć wyrwania się spod kontroli matki, może jakaś potrzeba buntu, a może znudzenia i dziewczyna wchodzi w grę, której konsekwencji być może nawet nie rozumie. Dla niego to miłość, to pożądanie, to fascynacja. A dla niej?
Mimo że dość grzeczny dla Sue Lyon (niepełnoletniej w momencie kręcenia) film niestety mocno zaważył na tym jak ją potem postrzegano i że kariera nie potoczyła się tak jakby chciała. Ciekawy jak mogłoby wyglądać to dzieło, gdyby nie interwencje cenzorów, znając Kubricka pewnie chciałby dużo więcej. Film więc nie szokuje, jest raczej ciekawostką, co mogło gorszyć ileś dekad wcześniej. Ciekawie za to wypada kwestia ukrywania się, podejrzliwości i śledztwa prowadzonego przez pewnego dziennikarza, czyli wątku, który mocno przewija się przez cały film, tak jakby już na początku reżyser sugerował nam finał.
Kolejna produkcja i kolejne wielkie nazwisko reżysera. Andriej Tarkowski dla wielu współczesnych twórców jest wciąż inspiracją, przecierał szlaki, pokazując ile miejsca na ekranie można pozostawić dla wyobraźni widza, dla symboliki. Pisałem już chyba kiedyś o "Solaris", o "Wniebowstąpieniu" to czas na bardzo dziwną biografię słynnego malarza. Jego ikony zna cały świat, ale o nim samym wiemy niewiele. I choć można by się spodziewać, że Tarkowski opowie o jego wizjach, o wrażliwości, o medytacjach, dzięki którym malował swoje natchnione dzieła, tak naprawdę film niewiele z tego ma w sobie. To raczej - może na zasadzie kontrastu - pokazanie czasów w jakich żył Andriej Rublow, pełnych przemocy, biedy, głodu, chaosu. I dopiero po obejrzeniu filmów, w których obrazów prawie nie zobaczymy, trzeba spojrzeć na nie jeszcze raz - na to światło jakie z nich bije, na obietnicę niebiańskiego spokoju jakie dają.
Rosja w XV wieku, czas okrutnych walk między książętami, najazdów tatarskich, wykorzystywania biednych i rozrzutności bogaczy. Na ekranie towarzyszymy wędrówkom malarza przez Ruś, gdy jest świadkiem, obserwatorem, uczestnikiem wielu okropieństw. Jak przekazać duchowy świat, wewnętrzne refleksje człowieka? Tarkowski skupia się raczej na tym co zewnętrzne i pozostawia to bez komentarza. Jego bohater też często milczy. Przerażony? Zgorszony?
Ciąg scen, które nie są połączone w jakiś spójny sposób i to przez blisko 4 godziny (to wersja reżyserska, pokazywana później, bo gdy film trafił do kin był skrócony blisko o połowę) - to nie jest dzieło pewnie dla wszystkich, niejednego może zmęczyć. A mimo to naprawdę ogląda się niektóre z nich z fascynacją (np. odlewanie dzwonu). Mimo, że nie ma w tym filmie wielu scen, które byśmy kojarzyli z kinem religijnym, jest w nim naprawdę coś mistycznego. Bo spotkanie z absolutem jak pokazuje Tarkowski to nie kwestia jedynie zamknięcia się w pięknych klasztorach przed światem, ale obcowanie z całym jego okrucieństwem i próba ogarnięcia sensu istnienia właśnie z takim doświadczeniem.
I wreszcie najstarszy z trójki i nie wiem czy nie najsłynniejszy - film włoski "Złodzieje rowerów" z roku 1948. Na pewno warto go zobaczyć, bo to świetny przykład neorealizmu, ale i kina zaangażowanego społecznie. Po wojnie w wielu krajach próbowano znaleźć nowy sposób pokazania świata, a Włochy miały szczególną traumę, jako ci, którzy byli wskazywani jako jedni z winnych jej wywołania.
W tym obrazie wychodzimy z kamerą w miasto, wschodzimy do biednych domów, pokazujemy więc rzeczywistość bez jakichś większych upiększeń. Wzruszająca historia ojca, który traci rower, bez którego utraci pewnie również i pracę oraz syna, który postanawia pomóc mu szukać bicykla, w której nie ma zbyt wielu słów stanowi opowieść nie tylko o nich samych, ale i ludziach, którzy żyją na podobnym poziomie - z dnia na dzień, czepiając się nadziei. A tu nagle ktoś ją bezczelnie odbiera. Syn wpatrujący się w ojca, który nie chce pokazać mu że się poddał, desperacja, gniew, a obok miasto które żyje swoim rytmem.
To lekcja historii kina, ale i ciekawe spojrzenie na tamte czasy (nie odtworzenie warunków powojennych, ale ich rejestracja). Kapitalne zdjęcia, klimat no i gra (naturszczyków)!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz