środa, 6 maja 2020

Maraton kryminalny, czyli Wisting, Archiwista, Motyw i Wyznanie

Kryminały uwielbiam, nie dziwne więc, że obietnica dobrego serialu to zawsze dla mnie haczyk na który się łapię. Odrobina tajemnicy, zbrodnia, śledztwo... Czasem się udaje, a czasem wychodzi... nie chcę kląć. Zerkam bowiem na drugi sezon Znaków i łapię się za głowę - szkoda, że jeszcze ufoludków tam nie dołożyli. Zostawmy jednak żenadę i zajmijmy się tym co ciekawsze.

Jeden z moich ulubionych autorów -  Jørn Lier Horst i seria o detektywie Wistingu i jego córce Linie. Każda z książek to gotowy scenariusz na dobry film i dobrze to wykorzystano. 10 odcinków pierwszego sezonu opartych na kanwie dwóch książek (zaczynałem od Jaskiniowca, więc to jedna z moich ulubionych) to dobry początek, a mimo, że można wiele rzeczy rozpoznać, to są i zmiany w fabule, tak żeby nie było za nudno. Co prawda jakoś aktor grający głównego bohatera średnio pasuje, ale to już kwestia drugorzędna - ważne że zachowano ducha tych powieści, czyli pracę zespołu, a nie tylko jednego gościa, sprawdzanie tropów, masa przesłuchań, poszukiwań, czasem błędów i prędzej czy później wyjdzie jakiś ślad, który doprowadzi do rozwiązania sprawy.


Wisting to facet, który wygrywa zaangażowaniem w sprawę, pracowitością, a nie jakimś przebłyskiem geniuszu, jak to wmawiają nam niektórzy pisarze kryminałów ma być możliwe. Podobnie jak i córka głównego bohatera, choć ta raczej zwycięża swoim uporem, by włazić nawet tam gdzie jest niebezpiecznie, uważając że to jest właśnie misja dziennikarska - zrobić wszystko by zdobyć materiał. A że tata jest policjantem, czasem można naciągnąć go na zwierzenia, nie?
Fajna rzecz, mało skandynawska, chyba poza plenerami raczej dość amerykańska w stylu narracji.


A "Archiwiście" najchętniej bym nawet nie wspominał, bo miałem chęć porzucić ten serial po pierwszym odcinku, ale z szacunku dla p. Talara pozwoliłem sobie na trochę więcej.
Sam pomysł, by kanwą każdego scenariusza była jakaś sprawa wyciągnięta z przepastnego archiwum policji, może i niezły. Ale to wykonanie. Wszystko jest takie siermiężne, grane sztywno, scenariusz bez polotu, a zbrodnie i śledztwo to taki kryminał dla ubogich w stylu o. Mateusza. Po co dbać o klimat, wciągać widza w jakąś dłuższą sprawę, skoro po każdym odcinku można odtrąbić sukces polskiej policji. I to gdzie! Nie jakaś tam Warszawa, czy Kraków - toż to nasz Żyrardów, który filmowany z drona wygląda nawet sympatycznie :) Pan Henryk ma mało do zagrania - rola jest niby pierwszoplanowa, ale dość stereotypowa - to taki dziwak, odludek, ze świetną pamięcią i umiejętnością rozwiązywania zagadek, niedoceniany przez przełożonych, wysyłany na emeryturę... Jak sprawić, żeby dalej móc pracować? Ano podsunąć wybrane sprawy młodziutkiej i ambitnej policjantce, naprowadzając ją na jakieś swoje podejrzenia. Ona znowu weźmie do pomocy na piękne oczy swojego kolegę i tak, mimo tego, że im oficjalnie nie wolno, będą prowadzić swoje archiwum X. 
Jest trochę humoru, ale żeby tak mieć frajdę z tego, że to prawdziwie wciągający kryminał, to jeszcze daleko. To już chyba wolałem "Prokuratora", który niestety nie doczekał się kontynuacji. Tu jak dla mnie jest za grzecznie, za płasko i bez polotu.

Dużo większe emocje wzbudził we mnie serial "Wyznanie", choć bliższy jest dramatowi niż kryminałowi. Sprawa zaginięcia młodej kobiety zanim dojdziemy do połowy już zostanie rozwiązana, ale dopiero wtedy rozpocznie się to co najciekawsze. Choć wcześniej gonił ich czas, bo wciąż liczyli na znalezienie kobiety żywej, to potem, mając już podejrzanego i znając odpowiedzi, musimy sprawić, by zebrane dowody zostały uznane przez sąd i by został on ukarany.

Detektyw Stephen Fulcher (ciekawa rola Martina Freemana) gdy już miał faceta "na haczyku" zadał mu jeszcze pytanie o to czy to jego jedyna ofiara, a gdy usłyszał, że nie, jeszcze w samochodzie skłonił go do pojechania w miejsce ukrycia kolejnego ciała. I co z tego, że je znaleziono, skoro mężczyzna potem się wszystkiego wyparł, a adwokaci wykorzystali kruczki prawne, by to detektywowi postawić zarzuty przekroczenia prawa... Niby wszystko wiemy, ale ileż w tym autentycznych emocji - rodziców poszukujących dziecka, policjanta zaciskającego zęby na jawną niesprawiedliwość...
A historia jest autentyczna, co jeszcze bardziej boli.


I wreszcie najnowsza produkcja TVN. Jakoś nie mam entuzjazmu wobec tego co robią w tym gatunku, nawet Chyłka mnie nie przekonuje, ale Motyw nawet mi podpasował. Chyba głównie dzięki rozegraniu historii w dwóch planach czasowych, trzymanie widza prawie do końca w niepewności. Zaczynamy od morderstwa, ale nie wiemy kto to zrobił i dlaczego.
Michał Czarnecki (ostatnio wszędzie go widzę lub słyszę, aż się boję zaglądać do lodówki) gra policjanta w stylu Colombo - płaszcz, trochę niechlujny tryb życia, samotnik chadzający własnymi drogami. A w roli dwóch aniołów/demonów zamieszanych w zbrodnię Małgorzata Kożuchowska i Agnieszka Grochowska. Kiedyś były przyjaciółkami, teraz jedna z nich złapała za broń, by zabić mężczyznę, w której obie się kochały. Tylko która? Są pewne rzeczy, które mnie tu drażniły, wybijały widza jakimiś głupotkami z chęci rozgryzienia tajemnicy jaką nam zafundowali scenarzyści, ale rzecz ogląda się całkiem fajnie. I nie tylko dlatego, że Sopot, morze itp. Młodzi aktorzy pokazują nawet więcej serca w wątku dotyczącym przeszłości, niż to co widzimy w ramach śledztwa. I głównie tam kryje się fajny klimat, który szkoda, że jeszcze bardziej nie został rozbudowany. Rewelacji nie ma, ale i tragedii też nie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz