czwartek, 7 maja 2020

Maraton kryminalny cz.2, czyli Hierro, Cardinal i M - miasto szuka mordercy

Druga porcja serialowa ze zbrodnią w tle. Kolejne seriale już szykuję z notkami, ale już nie będą to kryminały, podrzucę Wam jeszcze jednak przynajmniej dwie książki z tego gatunku w najbliższych dniach.

Cardinal. Kanadyjska produkcja ze świetnymi krajobrazami i charyzmatycznym głównym bohaterem (grany przez Billy'ego Campbella z "The Killing") - ja już po trzech sezonach, więc chyba nie muszę przekonywać, że mnie wciągnęło, choć początki były trudne. Wrzuceni bowiem jesteśmy od razu w dziwną sytuację - jest trup, ale do prowadzącego śledztwo jakoś nikt nie ma zaufania, tak jakby czymś podpadł, podejrzewa się go o jakąś obsesję na punkcie sprawy sprzed lat. Dostaje jako partnerkę policjantkę, która mu nie do końca ufa, ale i on ją ciągle sprawdza, wyczuwając, że więcej czasu schodzi jej na śledzeniu jego, niż na prowadzeniu sprawy. On spokojnie by chciał działać sam.


cardinal1W pierwszym sezonie para się nie dogaduje, w drugim już zaczyna czuć jakąś chemię, a i sprawy idą im jakoś szybciej. Ponurak z problemami i ambitna dziewczyna, która w świecie mężczyzn nie jest doceniana. To rozwiązanie się sprawdza! Sezony nie są długie, klimat jest całkiem fajny - twórcy nie wymuszają na siłę akcji, pogoni, ale napięcia nie brakuje. Rozwiązanie przychodzi krok po kroku, trochę to przypomina "Broadchurch", bo też i społeczność raczej małomiasteczkowa. Pierwszy sezon - zimowy, ale potem zieleń rozkwita i jest jeszcze ładniej :) Ach ta Kanada.
Tylko uwaga - jest trochę scen obrzydliwych - twórcy nie patyczkują się z krwią i dosłownością.


Hierro jest jeszcze piękniejszy, bo to słoneczna Teneryfa jest miejscem akcji. A raczej El Hierro, jedna z mniejszych wysp archipelagu. Znowu niewielka społeczność, tylko że temperamenty na pewno inne - to już nie chłodne i spokojne typy w stylu skandynawskim, tu krew wrze. Łatwo o samosąd, ale i gdy ludzie przekonani są o czyjejś niewinności, będą go chronić, nie przejmując się prawem.
Trochę może dziwić w tej sprawie bezradność policji jaka wychodzi w niejednej sytuacji, ale może nazwijmy to po prostu wyjątkowymi umiejętnościami bohatera, by unikać stróży prawa, których zna jako kolegów i sąsiadów. Fabuła nie jest skomplikowana, a mimo wszystko polubiłem dziwną atmosferę jaką udało się stworzyć - od pierwszego odcinka głównym podejrzanym w sprawie zamordowania młodego chłopaka, który miał się żenić dzień po tym gdy zginął, był jego przyszły teść. Facet prowadzący szemrane interesy, uważający się za ważną personę twierdzi, że jest niewinny, ale ewidentnie czystego sumienia nie ma. Tylko jak dojść do prawdy - nowa na wyspie sędzia śledcza nie ma łatwego zadania, nie dość że porusza się po omacku w układach lokalnych, to jeszcze myślami wciąż jest przy synu, który wymaga opieki, a ona nie może znaleźć opiekunki.
Warto oglądać choćby ze względu na specyfikę zwyczajów lokalnych. Ale i śledztwo, choć może nie trzyma widza za gardło, ogląda się całkiem fajnie.

Trzecia propozycja to już chyba tylko dla wytrawnych kinomaniaków. To już nie tyle kryminał co jakaś wariacja na temat zbrodni, coś pomiędzy teatrem, filmem, a instalacją artystyczną, w której reżyser napakował jakieś swoje chore, niepokojące wizje. Realizm miesza się z symboliką i wizjami, które bardziej przypominają sen, niż rzeczywistość. Dodajmy chory sen.
I niby jest zbrodnia, bo ktoś porywa i morduje dzieci, ale oprócz poszukiwania pedofila i seryjnego mordercy, równie ważne dla twórców było chyba rozprawienie się z jakimiś naszymi lękami społecznymi, czyli zajmują się nie tyle samym śledztwem, co reakcjami ludzi (polityków, mediów, zwykłych ludzi) na przypadki zaginięć. Oskarżanie uchodźców, poszukiwanie winnego chałupniczymi metodami, manipulowanie przekazem, naciski na policję, kreowanie kampanii politycznej na zaostrzaniu kar itp.) - czego tu nie ma. Masa dziwnych postaci, sceny zupełnie od czapy, psuły mi przyjemność oglądania, choć nie ukrywam, że chwilami udało się uzyskać całkiem ciekawy klimat.
Reżyser David Schalko inspirował się jednym z najsłynniejszych dzieł kinematografii niemieckiej, klasycznym filmem grozy Fritza Langa z 1931 i może dlatego od początku nie chciał wykorzystywać ogranych metod budowania napięcia, schematu morderstwo-śledztwo-kara. Chwilami jest dość surrealistycznie. Jeżeli zaakceptuje się odejście od schematu logicznego analizowania tego co widzimy, skupimy się jedynie na emocjach pokazanych w poszczególnych scenach, dopiero wtedy "Miasto szuka mordercy" chyba zacznie smakować. Ale na pewno to jeden z tych obrazów, które się pamięta długo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz