Wytrawni kinomaniacy będą zachwyceni. Wim Wenders powraca w świetnym stylu. I choć gdyby spróbować o tym filmie opowiedzieć albo zdradzić kulisy jego powstawania, przeciętny Polak postukałby się w głowę, jest w tym więcej magii, niż zobaczycie w ciągu miesiąca w tym co można obejrzeć w telewizji.
Oficjalna premiera jutro, więc postanowiłem przesunąć wszystkie inne notki i oto parę zdań o Perfect Days.
Kulisy: Wenders pojechał do Tokio (które zawsze bardzo lubił), by nakręcić reklamówkę tamtejszych toalet. Cóż Japończycy zawsze byli trochę zakręceni, ale oglądając te przybytki, naprawdę jest się pod wrażeniem tego jak bardzo są różnorodne, jak w ciekawy sposób wpisuje się ich architekturę w otoczenie. Ale przyznajcie brzmi to dziwnie, nie? I dalej. Słynny reżyser oglądając te toalety stwierdził, że chciałby na ich tle opowiedzieć dłuższą historię. Do współpracy zaprosił bardzo popularnego tam aktora Kōji Yakusho i oto efekt zgarnia nagrody i pochwały. Spytacie co może być ciekawego w oglądaniu monotonnych, codziennych czynności, podejmowanych przez pracownika miejskiego czyszczącego kibelki? I tu jest klucz do tego fenomenu.
Powiedziałbym, że nie chodzi bowiem o to co robi bohater, czym się zajmuje, ale że odnalazł jakiś swój wewnętrzny spokój, harmonię, że cieszy się tym co robi. Wykonuje pracę, której efekt można dostrzec gołym okiem, nigdzie się nie spieszy, ma czas na odpoczynek, na proste przyjemności. To bliskie medytacji. Powtarzalność staje się rytuałem, w którym jednak wciąż jest miejsce na wybory np. muzyki (ach jak cudownie brzmią tu np. The Velvet Underground, Lou Reed, czy Patti Smith), książki (najlepiej takie z księgarni za grosze), czy robienie zdjęć promieni słońca przebijających przez gałęzie (to migotanie światła które próbuje się uchwycić Japończycy nawet nazwali - to komorebi).
To filozofia życia, własna decyzja, by wybrać taką drogę, nawet jeżeli bliscy tego nie rozumieją. Jemu nic więcej do szczęścia nie potrzeba. I może to właśnie ma sens? W końcu im więcej masz, tym więcej możesz stracić. On nic więcej nie potrzebuje. Nawet muzyki słucha na kasetach, zdjęcia robi aparatem na klisze. Po co gonić za cyfryzacją, skoro to co analogowe, wciąż działa i daje frajdę.
Seans jest naprawdę pięknym doświadczeniem i wychodzi się z kina patrząc na świat jakby trochę inaczej. Slow cinema i wbrew pozorom wcale nie banalnie ani nudno! Oto poezja życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz