Zachwycony byłem poprzednią pozycją biograficzną z serii BoWiem od Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego, czyli książce dotyczącej transplantologii, a tu kolejna, podobna nawet w pomyśle na okładkę pozycja. Tym razem jednak dotykamy kryminalistyki, choć od dość zaskakującej strony.
Bohaterką nie jest bowiem ktoś ściśle zaangażowany w prace instytucji zajmującej się prowadzeniem badań nad przestępstwami. Starsza Pani, pochodząca z bardzo bogatej rodziny, wpłynęła jednak jak mało kto na rozwój medycyny sądowej w USA. Jak to możliwe? Ano pamiętajcie że to Ameryka, a tam hojność potrafi być doceniana na przeróżny sposób (i tak uhonorowano ją np. stopniem oficerskim policji), a jednocześnie pieniądze otwierają wiele drzwi i możliwości. Milionerka o bardzo wyrafinowanych gustach (muzyka, sztuka, najwyższej jakości posiłki), w pewnym momencie usłyszała od znajomego wciągającą opowieść i uczyniła z tego tematu swoją misję życiową. Trochę to dziwne, że zabójstwami i makabrycznymi wypadkami zainteresowała się dama z wyższych sfer, uwierzcie jednak że nie było w tym żadnej pogoni za sensacją, czy ekscytacją makabrą. Słysząc jak wyglądają trudności w prowadzonych postępowaniach, postanowiła poświęcić się z całą energią temu, by zmienić sytuację w kraju - by ciałami w przypadkach tajemniczych zgonów zajmowali się przeszkoleni odpowiednio lekarze, a nie jak dotąd przypadkowe osoby pełniące funkcję koronera.
Frances Glessner Lee angażowała się w działania lobbystyczne, w zmianę przepisów, obsadzanie stanowisk, doprowadziła do tego, że Harvardzie utworzono specjalny wydział medycyny sądowej, gromadziła z całego świata bibliotekę i narzędzia, które można wykorzystać w przygotowaniu przyszłych specjalistów, ba, nawet uruchomiła na tej uczelni specjalne seminaria dla policjantów, żeby potrafili wspierać lekarza na miejscu zbrodni/wypadku, nie niszczyli dowodów, uczyła współpracy między tymi służbami. Ale to i tak nie wszystko. Sięgała bowiem celem przekonania opinii publicznej o wadze zbierania naukowych dowodów w śledztwie, nawet po takie metody jak namówienie Hollywood do zrobienia filmu na ten temat, czy namówienie znanego pisarza kryminałów, by napisał coś specjalnie dla niej.
Działała w czasie, gdy kobiet nie traktowano do końca poważnie, przynajmniej w kwestiach naukowych, nie miała więc łatwo. Pomagały na pewno pieniądze, które umiejętnie potrafiła obiecywać, dawać lub odbierać. Dużo chyba ważniejsza była jej determinacja i konsekwencja w działaniach. Nie przejmowała się gdy gdzieś pomijano jej rolę, nie załamywała porażkami, ale próbowała dalej rozwijać swoje pomysły, szukać dla nich poparcia. Traktowana trochę jako dziwaczka, przez tych z którymi miała kontakt, zapamiętana została z ogromną wdzięcznością i szacunkiem. Wydawać by się mogło - nic prostszego, jak ktoś ma kasę może wszystko, ale ona angażowała się całą sobą w ten temat - gdy usłyszała jak dużą trudnością jest próba odtworzenia samymi zdjęciami miejsca zbrodni, by szkolić na ich podstawie kolejnych śledczych, postanowiła przygotować sporej wielkości makiety, nad którymi pracowała własnymi rękoma, drobiazgowo odtwarzając nawet najmniejsze detale. Chyba właśnie te makiety, czy też dioramy sprawiły, że dziś wciąż o niej się pamięta, a jej wkład w rozwój medycyny sądowej jest coraz bardziej doceniany.
Ciekawy temat, choć pierwsze rozdziały, czyli życie prywatne i rodzinne bohaterki, nie zapowiada tego co nas czeka dalej. Mimo wielu nazwisk, danych, spraw sądowych, całość czyta się naprawdę dobrze. Polecam szczególnie fanom dochodzeń i produkcji w stylu CSI. Gdy czyta się o tym jak to wyglądało raptem wiek wcześniej, tym bardziej czuje się szacunek dla prekursorów różnych metod, pomysłów na prowadzenie śledztwa i zbierania dowodów (nie tylko z ciała zmarłego) oraz tych, którzy potem podawali to w formie szkoleń dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz