Ken Loach przyzwyczaił nas do tego, że opowiada o ciężkim losie zwyczajnego człowieka, którego życie wciąż toczy się pod górkę. Jak by nie chciał zmienić swojego losu, to system, silniejsi, bogatsi, wciąż mu dopieprzają. Czy swoimi filmami jest coś w stanie zmienić, uwrażliwić nas trochę, przekonać, że to nie pieniądz jest najważniejszy, a relacje? Ośmielam się wątpić. Może jednak otworzy oczy tym, którzy biegają w tym kołowrotku i pozwoli uwierzyć, że jest inna droga?
"Nie ma nas w domu" nie jest seansem przyjemnym. To dość depresyjne gdy obserwujemy jak bohaterowie z uporem starają się zapewnić swoim dzieciom sensowny byt, a jedynym wyjściem jakie widzą to pracować więcej i ciężej.
Dzieci niby rozumieją, że to dla nich, to nie znaczy jednak, że akceptują taką zmianę. Zwłaszcza, że widzą jej konsekwencje - coraz większe zmęczenie, frustrację, wybuchy gniewu. Bo trudno zachować kontrolę nad wszystkim, gdy doba ma jedynie 24 godziny, a człowiek musi w niej pracować kilkanaście. Szansa na zmianę, okazuje się pułapką bez wyjścia. Praca na samozatrudnienie może i jest obietnicą większej kasy, ale i oznacza brak jakiegokolwiek zabezpieczenia, brak wolnego, a jedynie presję kar i czasu. Chyba trochę inaczej spojrzymy na pracę kurierów po obejrzeniu takiego filmu.
Czy jest w nim przesada? Wiadomo - Loach gra na emocjach, agresja i obciążenia narastają, a bohaterowie nie widzą wyjścia ze swojej sytuacji. Więzi się poluźniają, więc nawet obietnica, że miłość ich uratuje i przetrzymają najtrudniejsze wydają się kłamstwem. Bo to nie bajka. To prawdziwe życie. W którym czasem trudno zrozumieć, że bycie dla drugiego człowieka serdecznym jest takie w obecnych czasach trudne. Bo jeszcze go potem wygryziesz albo będziesz mieć przez niego gorsze wyniki...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz