czwartek, 10 maja 2018

Nić widmo, czyli pracownia niczym strefa sacrum

Już wszyscy zapomnieli o Oscarach, a ja wciąż zalegam z notkami na temat niektórych nominowanych. No nic - nadrabiam. I to z dużą przyjemnością, bo zostały mi naprawdę ciekawe tytuły. Choćby dzisiejszy. Najbardziej zmysłowy ze wszystkich nominowanych. I to mimo, że z nagości to może zobaczycie tu kawałek gołego ramienia. Tu wszystko jest jakieś wyjątkowo zmysłowe i klimatyczne - od cudownych strojów aż po urokliwe zdjęcia, muzykę.
 
Będzie na pewno zapamiętany jako ostatni film Daniela Day-Lewisa (tak zapowiada), ale nie tylko ze względu na jego błyskotliwą kreację jest wart zobaczenia. Filmy Andersona zwykle są dość wytrawną ucztą, dla smakoszy, którzy nie lubią fast foodów i tak jest i tym razem. Historia dość burzliwej relacji i dwa bardzo ciekawe portrety psychologiczne, gra pragnień, lęków i nadziei. Tylko tyle i aż tyle. Bez jakichś dramatycznych zwrotów akcji, sztuczek, za to ze sporą ilością niedomówień, domysłów, pól do interpretacji. Sama postać Reynoldsa Woodcocka jest fascynująca: geniusz sztuki krawieckiej, niewolnik własnego perfekcjonizmu i przyzwyczajeń. Uwielbiany przez kobiety, niesamowicie zdolny, a w życiu prywatnym niesamowicie chłodny, zamknięty w sobie. Przypadkowo poznana kelnerka (bardzo ciekawa w tej roli Vicky Krieps) miała być kolejną przelotną znajomością, ale mimo jej powszedniości, coś sprawiło że została na dłużej, walcząc o miejsce dla siebie w jego życiu. Nowa muza nie chce być jedynie lalką na pokazy w jednym sezonie. Alma znosi balansowanie od porywów aż po totalne kryzysy, poniżenie, kłótnie i ból, ale wcale nie jest tak bezradna jak nam się wydaje. Wbrew pozorom to bardzo silna kobieta, która widzi przed sobą jakiś cel i będzie o niego walczyć. Nawet jeżeli oznacza to znoszenie humorów swego ukochanego i próby uzależnienia go od swojej obecności.
Ileż napięcia, uczuć można zawrzeć w scenach, w których bohaterowie nawet nie są bardzo blisko. To już naprawdę zasługa reżysera i aktorów, by tak nas oczarować spojrzeniami, wyrazem twarzy, czy gestem.   

Kino kameralne, spokojne, ale i pełne ukrytych znaczeń i podtekstów. Po prostu piękny seans.

2 komentarze:

  1. Nie mogłam ominąć gdy tylko pojawił sie w kinie, dla mnie motyw wszywania informacji w kreacje mógł byc troszkę bardziej rozszerzony, bo wydawał mi się ciekawy.Film zapadł mi w pamięci,szczególnie ze wzgledu na smak goryczy jaki w życiu bywa. Za niezrozumiałe do końca ludzkie zachowania. Klimat filmu mnie wciągnął, mimo że po widowni widzialam jak większość sie nudzi. No ale w sumie nikt nie wyszedł co zdarzyło sie na call me by your name albo happy end :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. oj happy end mnie wymęczył trochę, muszę o nim napisać na dniach

      Usuń