Powoli ogarniam notki do których porobiłem jedynie zajawki, dopisuję choć po kilka zdań, ale ewidentnie początek maja mnie rozleniwił z pisaniem. Końcówka kwietnia była intensywna (najpierw Tatry Zachodnie, potem Budapeszt), a teraz ciężko się wdrożyć na nowo w rytm. Ale sporo niezłych lektur za mną. Przedpremierowo lada dzień spodziewajcie się notki o najnowszej książce Marty Kisiel. Dziś też zacząłem stukać o książce, ale najpierw odciągnął mnie kolejny odcinek Gomorry (już trzeci sezon), potem obiad i jakoś nie mogę skończyć pisania. Zatem kryminalnie jutro. Dziś planszówkowo. To w tej chwili chyba numer jeden jeżeli chodzi o wymarzony zakup. Gra, która podbiła moje serce natychmiast i tylko wyglądam okazji, by zarazić nią rodzinę. Sam grałem w nią na naszym klubie planszówkowym dzięki Tomkowi i mam nadzieję, że się nie obrazi, bo posiłkuję się zdjęciem gry z jego bloga (którego serdecznie polecam - Board Games Addiction).
Azul oczarowuje świetnym wykonaniem i cudownie kolorowymi kafelkami. A potem również tym jak prosto można wytłumaczyć zasady, chwycić w mig o co biega i potem tak jak ja... wygrać w pierwszej rozgrywce.
Mamy przed sobą planszę, którą musimy wypełniać odpowiednimi kolorami, kombinując by nie wziąć za dużo kafelków (punkty ujemne) i powoli rozszerzając wypełnione pola, bo za nie otrzymujemy punkty. Niby sporo tu losowości, bo kafelki wyciągamy z woreczka, tyle że szkopuł tkwi nie w tym, że nie jest możliwe by coś dla siebie zdobyć - chodzi o to by zdobyć jak najwięcej i uważać, żeby przeciwnicy nie pokrzyżowali nam szyków. To niestety jest prawie tak pewne jak podatek Kołodki w banku, cały czas musimy więc uważnie obserwować co dzieje się w puli, by nie zostać z ręką w nocniku. Układanie tej kolorowej mozaiki tylko z pozoru wydaje się banalnie proste, bo już przy liczeniu punktów okazuje się, że rzecz nie w samej ilości zajętych pul. Niby mamy jakąś strategię, ale w Azulu świetne jest to, że nawet konieczność zmiany planów w jakimś ruchu nie wywołuje paraliżu na nie wiadomo ile minut. Gra jest dynamiczna i choć słychać czasem zgrzytanie zębów, nie ma raczej wyraźnych przegranych i wygranych na samym początku jak to bywa w innych grach.
Estetyka, nieskomplikowana mechanika i przede wszystkim mnóstwo frajdy. Czas gry: kilkadziesiąt minut. I tylko szkoda, że pudło jest spore, więc na wyjazdy trochę kłopotliwe. Wiek: hmmm pewnie nawet 8 latek złapie w mig zasady.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz