Grzebiąc w różnych szkicach notek ze zdumieniem odnajduję rzeczy przeczytane lub obejrzane wiele miesięcy temu, a ja wciąż o nich nie napisałem. Dziś to już niełatwe. A przecież warto choćby kilka zdań. Jak choćby o książce Krisztiny Tóth. No tak - klimaty węgierskie powracają. Lekturę wybraliśmy na DKK, bo gościliśmy Anię Butrym - opowiadała bardzo ciekawie o pracy tłumaczki, niuansach języka węgierskiego, tak że nie tylko sama powieść była tematem spotkania. I jakoś mi umknęło, żeby coś napisać.
Pamiętam, że w tych miniaturowych opowiadaniach był bardzo ciekawy klimat - szczególnie dla kogoś kto jak ja pamięta jeszcze PRL i to jak wyglądało dzieciństwo w cieniu wielkiego brata. Była też wrażliwość. Szczególnie poruszające były te dotyczące losu dzieci.
Wydawałoby się błahe sytuacje i zdarzenia, ale każda decyzja, gest czy nawet myśl, może zaważyć na tym jak wyglądać będzie przyszłość. Tęsknota, cierpienie, ból, nadzieja i rozczarowanie. Strach i pragnienie miłości. W każdym z opowiadanek mimo ich skromnej formy dotykamy dość głęboko uczuć bohaterek. Mocno kojarzyło mi się to z wcześniej czytanymi tekstami Alice Munro, choć w trakcie dyskusji okazało się, że jestem w tej opinii osamotniony. Różnica może polega na tym, że twórczość Tóth jest niczym szybkie zdjęcie polaroidem, nie ma tu rozbudowanych opisów, wszystko jest sprowadzone do jakiegoś minimum. Czytelnego, wyrazistego, ale chwilami ma się wrażenie, że to prawie jak poezja, a nie proza, która buduje klimat i wciąga w jakąś historię. Jedna scena, chwila, ale czujemy, że wiemy o bohaterce bardzo dużo.
Linie jako pewnego rodzaju granica, a nie tylko trwanie, ciągłość i godzenie się na bylejakość. Obcujemy z codziennością, ale gdzie na granicy doświadczenia czegoś bardzo ważnego, jak choćby śmierci. Fascynujące, że jednocześnie mamy chwilami wrażenie, że to proza dość surowa, chłodna, ale zarazem bardzo intymna. Szkoda, że jednak tak szybko ulatują z głowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz