poniedziałek, 5 czerwca 2017

Fak maj lajf, czyli jak dla mnie zbyt wiele

Jutro wyjazd służbowy do Krakowa, pora na się szykować, więc znowu czasu brak na pisanie. Coraz częściej wyręczam się jedynie szkicami, zapowiedziami notek. O dziwo właśnie one przyciągają uwagę. Czyżby kilka zdań łatwiej się czytało niż tekst na stronę?

Obiecuję jednak, że wszystko uzupełnię i dopiero bardziej rozbudowane notki trafiają do spisu przeczytanych, obejrzanych, przesłuchanych.
Wszystkim dziękuję za cierpliwość.

Fak maj lajf dopiero w czytaniu i prawdę mówiąc mam sporą zagwozdkę z tą książką. Obnażanie głupoty otaczającego nas świata, chamstwa, pazerności, konsumpcjonizmu, pogoni za sławą, wszystkie możliwe brudy, świństwa, do tego rynsztokowy język, niby smaczki z funkcjonowania mediów w naszym kraju. Ciekawe? Do pewnego stopnia. Doceniam pomysł. Ale jakoś mam wrażenie nadmiaru, przesytu, zgnojenia. Nic dziwnego, że wciąż lekturę odkładam, wybierając inny tytuł. Jestem w połowie, pełna recenzja pewnie więc dopiero w przyszłym tygodniu.

***
Przeczytane. Można zbierać przemyślenia


Nie wiem na ile Pan Marcin twierdzi, że to co spisał w tej powieści, jest oparte na jego własnych doświadczeniach - wiadomo, że trochę podkoloryzował, ale to przykre jeżeli ktoś parający się dziennikarstwem, tak gorzko i pesymistycznie pisze o ludziach swojego zawodu. To właśnie media są tu na pierwszym planie: polując na najlepsze i najbardziej sensacyjne foty, ubarwiając historie, nie bojąc się procesów o zniesławienie, niszcząc kariery ludzi plotką, czasem szantażem... Twierdzą, że dostarczają tego, czego oczekują ludzie. Żeby utrzymać zainteresowanie, sprzedaż, czasem nawet warto narazić się na proces. I tak ciągną się latami, często można dojść do ugody albo wykpić się przeprosinami na ostatniej stronie.
Polityka, programy rozrywkowe, celebryci. Wszyscy oni w jakiś sposób zależni są od mediów. Nawet jeżeli nie chcą się z nimi układać, muszą brać je pod uwagę. Rankingi popularności, niewłaściwe zdjęcie, pomówienie i można w jeden dzień spaść na sam dół.
Gdyby skończyło się na próbie opisania tego środowiska, tego bagna, które zastąpiło prawdziwe dziennikarstwo, byłoby pewnie ciekawie, choć to niezupełnie odkrywcze. Kącki postanowił więc pójść za ciosem i całą fabułę poszatkował na wiele wątków, w których obsadził a to prezentera telewizyjnego, a to gangstera po pijaku demolującego kościół, czy dziewczynę, która dla kariery jest gotowa na wszystko. Każda z postaci zmaga się ze swoją codziennością i choć różna jest ich zasobność portfeli, to wiele mają wspólnego: alkohol, narkotyki, czyli sposoby na radzenie sobie ze stresem, kombinowanie, by mieć co się chce za jak najmniejszą cenę, desperację by utrzymać się/wdrapać się jak najwyżej. Choćby d... dając. Sporo fragmentów jest mało smacznych, pełnych wulgarności, sugerujących przeróżne obrzydliwości (choćby pedofilię), więc w pewnym momencie nawet zapominamy o jakiejś fabule, towarzysząc różnym postaciom w ich ugnojeniu. I zastanawiamy się po co to wszystko.
Przynajmniej we mnie takie pytanie zrodziło się na pewno. Czy to wszystko potrzebne? Bez tego nie dało by się czegoś przekazać? Jak dla mnie to co istotne w tej książce, czyli zwrócenie uwagi na tabloidyzację mediów, ich wredne praktyki i przewrotną historię zemsty, nawet nie potrzebowało aż takiego zalewu wszelkiego brudu.
Książka moim zdaniem dla "smakoszy", którzy będą się podniecać: jakie to żywe, autentyczne, właśnie tak wygląda życie w stolicy.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz